poniedziałek, 21 czerwca 2010

Shipwreck - nareszcie.

Najwyższy czas pokazać wreszcie rzecz skończoną półtora miesiąca temu, a zaczętą okrąglutki rok wstecz.
Zamarzyło mi się rok temu wydziergać coś z dziurkami, coś efektownego i wymagającego (przynajmniej dla początkującej dziewiarki). Znalazłam Shipwrecka, który spełnia powyższe wymagania i podjęłam się tego zadania, które szybko zyskało status opus magnum in spe. Uczyłam się na nim ażurów i cierpliwości. Część "treściwa" Shipwrecka wydziergała się dość szybko, chociaż wówczas dzierganie prawie trzystu oczek w jednym okrążeniu wydawało mi się nie byle jakim osiagnięciem. Potem przyszedł czas na bordiurę - prawie 600 oczek w jednym okrążeniu plus zabawa z koralikami. Koralikowe perypetie opisałam tutaj. Bordiura dziergała się dłuuugo, bo i żmudna, i nudna w robocie, a i perypetii życiowych trochę się po drodze napatoczyło (jak chociażby włóczkowstręt ciążowy).
W każdym razie nadszedł czas, i to najwyższy, by rzecz skonczyć, i rzecz została skończona. W trakcie wykańczania miałam podobna przygodę, jak Dagi - mnie również bez żadnego powodu wykręciła się żyłka z drutu i miałam ubaw po pachy z łapaniem kilkudziesięciu oczek i kilku rządków. Ta przygoda spowolniła wykańcznie Shipwrecka o kilka tygodni, bo, jak się domyślacie, ręce mi opadły, i tylko dzięki wyraźnej opiece opatrzności nie rozszarpałam robótki na strzępy z rozpaczy.
Ostatnie tygodnie ciąży uczą cierpliwości, oj uczą. Więc nauczona dodłubałam bordiurę do końca i z ulgą odłożyłam druty.
Zastanawiałam się czas jakiś nad metodą zakończenia robótki. Wzór wymagał zakończenia elastycznego, coby brzegi bordiury swobodnie falowały, przypominając morskie fale czy też sieć rybacką. Wahałam się pomiędzy super elastycznym a elastycznym, bo, jak wspomniałam powyżej, zależało mi na efekcie.
Początkowo ambitnie wzięłam się za superelastyczne. Policzyłam z pomocą liczby π, że będę potrzebować ok. 27 metrów włóczki, co też radośnie odmierzyłam i ciachnęłam ze szpuli. Niestety, dopiero wówczas okazało się, że opatrzność zdjęła na chwilę baczność z mej osoby. No bo ciekawe, kto byłby w stanie manewrować igłą i trzydziestometrową nicią.
Skończyło się na zwykłym zakończeniu elastycznym, i dobrze, bo się jeszcze na koniec okazało, że włóczka została ciachnięta jakieś 3 metry za wcześnie.
W każdym razie nastąpił happy end, a szal został zblokowany.

No i teraz Jestem w kropce.
Z jednej bowiem strony jestem absolutnie zakochana w tej bordiurze imitującej sieć rybacką, z tymi koralikami, co tak doskonale udają krople wody. Wyobraźcie sobie tylko te refleksy w dzianinie. Ja się nie mogę napatrzyć, tym bardziej, że w jakiś niewiarygodny sposób udało mi się dobrać koraliki do koloru włóczki. Co i rusz wyciągam Shipwrecka z szafy (dlaczego, o tym dalej) i cieszę swoje oczy tym widokiem. Wyobraźcie sobie też ten chłodny niczym krople wody dotyk setek malutkich koralików - można się poczuć jak syrena albo insza nimfa wodna.

A jednak z drugej strony nie jest dobrze. Moja natura, kochająca rzeczy proste i utylitarne, skowyczy. Po pierwsze - forma szala. Koło. Zupełnie niepraktyczna. Szalenie trudno założyć toto na siebie w taki sposób, by jednoczesnie eksponować urodę rzeczy, by było w niej wygodnie i by spełniała swoja funkcję grzewczą. Po drugie - ażurowy szal, z natury rzeczy akcesorium romantyczne, jest zupełnie nie w moim stylu. Nie mam na Shipwrecka żadnego pomysłu. Nic z mojej szafy do niego nie pasuje, no może poza suknią ślubną, ale to problemu nie rozwiązuje, prawda? Więc wyciągam z szafy, cieszę oczy wyglądem szala i zachodzę w głowę, po cholerę mi takie coś właściwie...
Małżonek usłużnie sączy jad w uszy - "może sprujesz?" Może. Ale może wcześniej znajdzie się ktoś o naturze romantycznej, odpowiednio wyposażonej garderobie i pomyśle, jak nosić szale w kształcie koła.
Tymczasem - oto on, Shpiwreck:
Najpierw "teoria strun":





W trakcie pracy:



Bordiura - detal (koniecznie powiększ to zdjęcie):



Koraliki, koraliki...



Bardzo popularne ujęcie "kanapowe":



...i Shipwreck w całej okazałości:

sobota, 5 czerwca 2010

Odzew

Joasia rzuciła wyzwanie. Strasznie się ucieszyłam, bo lubię takie zabawy i już, już zaczęłam kombinować posta na ten temat, kiedy pomyślałam: "Hola, hola, a cóż ty takiego udziergałaś ostatnio, że się tak palisz do podjęcia tego straszliwego wyzwania?". No więc podsumowanie moich wszystkich prac wychodzi więcej niż blado, bo ja jestem dziergacz gawędziarz, co to więcej o robótkach gada, niż faktycznie dzierga. Dodatkowo taki ze mnie dziergacz, co to dzianin nosić nie lubi. Tak, tak, zdarzają się takie indywidua. Na przykład moja siostra - uwielbia tropić borowiki w puszczy, ale wołami jej nie zaciągniesz do zjedzenia choćby małego grzybka. Tak więc nie dziergam dla siebie, a raczej dla sportu, a co udziergam, to zwykle spruję. Wychodzi więc na to, że proporcja oczek wydzierganych do oczek sprutych oscyluje wokół liczby 1. Małżonek z tego powodu prezentuje zwykle pewien zestaw szyderstw, ale i tak go lubię.

Coś tam jednak udało mi się wydłubać, przy czym są to wyłącznie dodatki, akcesoria, a nie poważne dziergadła. A większość tego, co wydłubałam, poszła w świat i ponoć dobrze się nosi.

Jest jednak pewna rzecz, nieśmiertelna, noszona przeze mnie namiętnie od dwóch sezonów, czyli od udziergania, przy czym foto za wiele nie dokumentuje, poza tym, że dziergadło zostało obnoszone po krakowskim Rynku:

Czapka moja ulubiona. Zrobiona z czystej potrzeby ogrzania uszu oraz dla wprawki w robótkach. Same oczka przekręcone, nieświadomie z resztą, co jednak znalazło zastosowanie praktyczne - czapka się nie rozłazi. Wełna koloru naturalnego z ulubionego sklepiku, podwójna nitka. Czapka jest przykrótka i ma koślawo zrobiony brzeg, ale i tak ją kocham i nie zamienię na inną.

A poza tym - clapotisowa Papuga. Rzecz świeża, więc nie powielam fotek. Noszona z upodobaniem.

Porażek, w związku z tym, co napisałam powyżej, nie pokażę. Porażki na bieżąco unicestwiam ^__-
Za to nowego domu szukają: Shipwreck, o którym wkrótce, oraz dwa szare szale i szaliczek, o których pisałam tutaj.

czwartek, 3 czerwca 2010

Trójkątny apdejt

No, na tym zdjęciu przynajmniej coś widać ^__^
Ostatnio zapomniałam dodać, że szal pochłonął dwa i pół dysku Kashmiru. Właścicielką szala została Mama, ale nie mogłam tego napisać tak wprost 25 maja, bo Mama tu zagląda ;-p



Ps. Być może wkrótce zamieszczę dłuższy wpis, niech no tylko mały Króliczek da mi chwilę ;-p