czwartek, 30 sierpnia 2012

Uwaga, Szarotki!


Druty/szydełka/inne ustrojstwa rękodzielnicze w dłoń! 



W tą niedzielę, 2 września, jak zwykle od godziny 16.00, odbędzie się kolejne spotkanie szarotkowe. Jeśli chcesz się wybrać, a nie znasz adresu, napisz do Bietas na adres tzw. gazetowy, hasło "żyrafy wchodzą do szafy"*


*żartuję :-)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Niczego sobie...



Niczego sobie te kłębki, prawda? Przewinęłam tę wełnę chyba z milion razy, ale jestem bardzo zadowolona z efektu. Nie obliczłam długości nitki, ale na oko motek wyjściowy wyglądał na 100m na 50 gram, co dawałoby 400 metrów gotowej nitki. 400 metrów takiej cienizny to trochę mało, by coś sensownego zrobić, jakiś detal raczej. Zatem dokooptuję do tych czterech kulek jedną większą typu lace, drugie 400 metrów, i poważę się na coś większego, może coś w typie Revontuli. Ale na razie odpoczywam od tej nitki.


Tymczasem ręce me zajęte są czymś z zupełnie innej beczki.

Otóż zmęczona przewijaniem wełny i  żądna nowych wrażeń na druty wrzuciłam... drut, dodałam garść koralików i voila.


Niby nic, a daje radę.
Drucik, koraliki i zapinka (magnetyczna) zakupione w empiku, druty nr 3.5.
Wydaje się, że drucik jest trochę za gruby do dzianiny (ależ to brzmi!), mimo że wybrałam najcieńszy, jaki był dostępny. Za wszystko zapłaciłam jak za zboże, ale ręce mnie bardzo świerzbiły, by spróbować. Druciana dzianina daje fajny efekt - biżuteria jest delikatna i migotliwa. Pewnie więc od czasu do czasu będę wracać do tej techniki, tylko muszę znaleźć delikatniejszy drucik.


A dziś biegając po blogach zauważyłam, że na ten sam pomysł wpadła Ann - ona też wyplata drobiazgi z drutu.

EDIT:
Wygląda na to, że mam braki w technice drutu na drucie. Bo dz drutu na drucie można robić tak jak tu (klik)

wtorek, 21 sierpnia 2012

Nadchodzi sezon wełniany :-)

Słowo się rzekło, zaczęłam kombinować z wełną. Wpadł mi w rękę wełniany moteczek z musztardowo-zielonym melanżem, a ja melanżów zdecydowanie nie lubię.Podpatrzyłam kiedyś na jakimś blogu, że dziewiarki jedną taką włóczkę rozbebeszają, otrzymując cieniutkie a wytrzymałe niteczki do dziergania zwiewnych chust. Jaki to był blog i jaka to była włóczka - za Chiny Ludowe sobie nie przypomnę.Ale patent w głowie się zahaczył i wypadł w myślowej wyszukiwarce, kiedy był potrzebny.



Umyśliłam sobie więc, że z jednego motka niewyjściowego melanżu wyjdą cztery w kolorach od żółtego do khaki, co ładnie się ułoży w gotowym wyrobie - jakim, to jeszcze nie przesądzone.
Chwyciłam tedy mątewkę, co była akurat pod ręką, i rozprostowałam niteczkę. Właśnie się blokuje.
Jutro podzielę duży motek na cztery mniejsze i zastanowię się, co zrobić dalej. mam dwa wyjścia - albo zostawić w tzw. singlu, albo skręcić w dwie nitki. Decyzja zależy w dużej mierze od tego, jakiej właściwie długości nicią dysponuję i od tego, jak kolory będą wyglądać po praniu. Zatem, do następnego.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Wakacje, wakacje... i po wakacjach.

No i po urlopie.


Czuję się wypoczęta. Mnogość i różnorodność wrażeń z ostatnich trzech tygodni działa na mnie pobudzająco. Baterejki podładowane - i o to chodziło. Ze zdziwieniem spostrzegam, że z przyjemnością weszłam w swoją rutynę, jak w wygodne buty.
No i zaczęłam znowu myśleć (!) o dzierganiu - po chyba dwumiesięcznej przerwie. Zapewne więc niedługo zacznę się bardziej udzielać.

Tak przy okazji, ten drugi widoczek zupełnie jak u mistrzów flamandzkich, nieprawdaż?

środa, 8 sierpnia 2012

Mój rekonstruktorski wielki powrót

Budowałam napięcie w kwestii mojego powrotu do odtwórstwa już od kwietnia - bardziej w realu z resztą, niż na blogu. To znaczy z powodu napięcia w realu nie starczyło mi mocy, by się wam pochwalić pracą nad naszymi mediewalnymi fantami. Pod koniec prac, jak to zawsze bywa, ścigałam się z czasem i zawierałam kompromisy pomiędzy ideą a mocami przerobowymi. Udało się! Zapakowałam Króliczka i furę gratów do kombi i pomknęliśmy trasą krajową numer 7 w stronę przeznaczenia. To znaczy na pole świecińskie, gdzie rokrocznie odbywa się inscenizacja bitwy pod Świecinem.

Dobrzy koledzy z Chorągwi Oliwskiej rozstawili nam namiot, który przetrwał prawie tydzień obozowania w zmiennych warunkach atmosferycznych. Przy okazji przekonałam się, że dobry namiot nie jest zły, a lniana tkanina w odpowiednio skrojonym namiocie skutecznie chroni przed słotą. Zaliczyliśmy pół dnia regularnej ulewy, a nasze rzeczy mimo to pozostały suche.


Był to dla mnie wyjazd pionierski pod każdym względem. Pierwszy mój wyjazd "polowy", pierwszy raz z Króliczkiem, i to na tak długo, no i prawie żadnej znajomej duszy w promieniu 150 kilometrów. Daliśmy radę! I mieliśmy do tego sporo frajdy!


Pod względem towarzyskim impreza była udana, bowiem udało mi się odświeżyć i zacieśnić przelotne znajomości i zawrzeć nie mniej cenne nowe.

Natomiast współczynnik przeniesienia się w realia piętnastowieczne był mocno-takisobie. Ponoć bywało dużo lepiej. Nie mam porównania, bo byłam tam pierwszy raz, ale niedociągniecia "klimatyczne" widoczne były gołym okiem. Momentami można było się poczuć jak na "turnieju rycerskim", co nie jest komplementem. Macki festynu dotarły nawet do obozu odtwórców. W środowisku odtwórczym pośród uczestników powstał nawet, coroczny z resztą, flame, z tym że jakby bardziej ognisty. Tak więc losy samej imprezy są raczej niepewne.

Wniosek jest taki, że jeśli w przyszłym roku organizator odpali inscenizację bitwy pod Świecinem, to najprawdopodobniej pojawię się tam znowu. W końcu darmowy nocleg nad morzem to nie lada okazja ;-)