czwartek, 30 września 2010

Pomocy...

Zbiegiem okoliczności (czy szczęśliwym, to się jeszcze okaże) zostałam właścicielką tej oto piękności:


Stare Singery są moim bzikiem od dzieciństwa. U moich dziadków stała bardzo podobna maszyna. No i teraz mam własną.


Podobno od przybytku głowa nie boli, ale w zwiazku z powyższym przybytkiem wyłania się zagadnienie. Ładny przedmiot ładnym przedmiotem, w końcu antyk, jest czym przyszpanować. Nie mniej jednak dobrze by było, gdyby posiadał inne, poza estetycznymi, walory. Marzę o tym, żeby mieć DZIAŁAJĄCĄ starą maszynę Singera, a zarówno w antykach, jak i w maszynach do szycia jestem zupełnym lajkonikiem ;-)
Stąd moja prośba do czytelników: czy wiecie, w jaki sposób zidentyfikowac maszynę (data produkcji, model)? Jak poznać, czego brakuje (czegoś mi brakuje nad stopką, ale ponieważ się nie znam, nie wiem czego)? Skąd wziąć informacje na ten temat? I wreszcie - jak działa (gdzie te nitki się zakłada i tak dalej)?

Będę wdzięczna za każdy skrawek informacji, adresy stron czy forów internetowych, nazwy wydawnictw, rysunki, wyjasnienia - cokolwiek, co ułatwi doprowadzenie maszyny do używalności.
EDIT: zdjęcie części - co to, do czego służy i gdzie się to montuje?

Więcej zdjęć wkrótce - właśnie mi zdechły baterie w aparacie.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Dłubię...

Mało ostatnio pisuję, za to dużo robię, w tym także trochę i na drutach. Na przykład tę liściastą chustę. Wzór wygrzebałam w Antique Pattern Library, spodobał mi się i postanowiłam rozkminić opis wykonania z 1950 roku, używając tego, co pod ręką, czyli pozostałości włóczki po Millefiori. Calkiem przyjemna robótka, z tym że, jak już wspominałam kiedyś, wolę szale które się robi od bordiury do środka. Stale zwiększająca się liczba oczek działa na mnie jakoś demotywujaco, więc nie wiem, na ilu powtórzeniach wzoru szal się skończy. Plan jest taki, żeby wykorzystać resztę wełny z tego nieszczęsnego byłego sweterka.

Prawie sto lat temu, czyli gdzieś koło maja, zaczęłam szaliczek Triinu z "Knited lace of Estonia". Wzór banalnie prosty, błyskawicznie zapadający w pamięć. Jak sobie zapamiętałam schemat w maju, tak już do niego nie muszę zaglądac, a szaliczek się dzierga po kilka rządków na tydzień. Bardzo przyjemna robótka, która w bardziej sprzyjających okolicznościach zostałaby skończona w ciagu dwóch-trzech dni. Na efekty końcowe czekajcie jeszcze jakieś cztery tygodnie.
Szaliczek robiony z resztek szpuli Shipwreckowej (trochę tej nitki jeszcze jest, na drugi na przykład Triinu).


Tak więc coś sie dzieje i dziać się będzie nadal. Na bieżąco śledzę nowości na Ravelry, na bieżąco zaglądam do swoich zbiorów włóczkowych.
Ostatnio wygrzebałam włóczkę z historią. Otóż w zeszłym roku wyjechalismy z małżonkiem i paczką do Szkocji w celu powłóczyć się po wrzosowiskach i pozażywać romantycznej aury, oraz w moim prywatnym celu - zdobyć ciekawe włóczki.
Jak już wspominałam, wyjazd udał się średnio - Króliczek już wtedy wdawał się we znaki, chociaż wcale go jeszcze nie było widać a włóczek przywiozłam mało, bo chociaż podróżowaliśmy po szkockim owczym Eldorado, to w lokalnych sklepach z mydłem i powidłem włóczki było jak na lekarstwo.
Poniżej włóczka, słynny Harris Tweed, z której ma powstać męski szalik.

Właściwie szalik miał powstać już zeszłej jesieni, ale kiedy miałam się za to zabrać, włóczka zmusiła mnie do sprintu w kierunku łazienki. Właściwie to Króliczek mnie zmusił. Miałam w czasie ciąży nadwrażliwośc na zapachy, na przykład na zapach lanoliny.
Po tym pamiętnym sprincie nie zaglądałam do szafki z włóczkami przez kilka miesięcy.
Było nie było, nadwrażliwość minęła, a ja przewinęłam wełnę z buchty w megakłębek i wkrótce wrzucę ją na druty.
To tyle, jeśli chodzi o relacje z frontu robótkowego.

czwartek, 8 lipca 2010

Na szaro

Czasami dopada mnie chandra, a ponieważ muszę być ciągle "na chodzie", chandrę trzeba szybko zwalczać. A niezłą metodą relaksujacą i wyciszającą jest robienie na drutach
Zdarzyło się dwa tygodnie temu, że na gwałt potrzebowałam relaksu przy włóczce, więc dorwałam w pobliskiej pasmanterii pół kilo Kashmiru, za który zapłaciłam jak za zboże (ale leczenie chandry wymaga natychmiastowego działania, nieprawdaż?) i zabrałam się za projekt pomysłowy i polepszajacy humor.
Czyli za Sowy, czekajace już od roku w kolejce do zrobienia.
Sam projekt jest łatwy do wykonania, mnogość oczek prawych dłubanych dookoła działa jak katalizator negatywnych uczuć. Średnio wprawionemu dziergaczowi mógłby zająć do trzech dni (w tym jeden na same rękawy, bo nudne toto, trudno motywację znaleźć), mnie zajął ponad dwa tygodnie. Ale ja mam wytłumaczenie nie do obalenia ;-]
Tymczasem pokazuję niewykończone, bo niezblokowane, Sowy.



Sowy, wzór co do zasady bezszwowy (poza kilkoma oczkami pod pachami do złapania), w moim wykonaniu jest ze szwami, bo ja niestety nie za bardzo się lubię z techniką magic loop. Przerwa między oczkami zbytnio by mnie drażniła ("drabina", jak mawiają kniterki), a że w lokalnej pasmanterii nie mieli pończoszniczych szóstek, rękawy zrobiłam na płasko, jak Pan Bóg przykazał i zszyłam zgodnie z prawidłami sztuki.

Na cały sweter zeszły mi prawie cztery dyski Kashmiru w bardzo udanym kolorze, zwanym gdzieniegdzie "jasny popiel". Jasnoszarą nitkę urozmaicają czarne włókienka, dzięki czemu kolor dzianiny nie jest płaski, matowy.
Z ostatniego motka zostało mi o, tyle:
***
Odnośnie zaś kwiecia lipy, Joasiu, gorąco polecam powąchanie świeżo rozkwitłych kwiatów, gdyż te przekwitające mają już nieznośną nutę suszu.