środa, 28 września 2016

Zmiany



Od jakiegoś czasu wprowadzam zmiany w szablonie i funkcjach tego bloga. Ale proszę śmiało wchodzić
i czytać, kasku ochronnego nosić nie trzeba, nic na głowę nie spadnie.

Z rzeczy nowych - dodałam w pasku bocznym zakładkę "Strony", gdzie można sobie przełączyć na stronę
z moimi wzorami. jeśli macie ochotę zajrzeć, to zapraszam.

A poza tym dziergam, nie przędę (obraziłam się na kołowrotek), zdjęć robię mało bo ciemno, nie piszę bo ledwo się wyrabiam z bieżączką (czy wiecie, że mam ze trzy rozgrzebane posty w formie roboczej i ani chwili, by to doprowadzić do stanu publikowalnego?).
Ale do zobaczenia wkrótce.

czwartek, 22 września 2016

Poszukiwany, poszukiwana...

Szukam osób, które by chciały przetestować wzór na prosty szal, o taki:


Ma postać "kopniętego" trójkąta, do wydziergania potrzebna jest ilość od 100 gramów włóczki typu fingering. Bez fajerwerków i wodotrysków, za to można ładnie połączyć zalegające kłębuszki i resztki.

piątek, 5 sierpnia 2016

Wprawki śliwkowe

Zagroziłam swojemu kołowrotkowi, że go oddam mojej mamie  na podpałkę, bo fochy robił. Zaczął działać jak należy.
Ufarbowałam 100 gramów czesanki zwiniętej w luźny warkocz (tak naprawdę w tłusty łańcuszek szydełkowy) z inspiracji tutorialem Deborah z ChemKnits.


Ułożywszy czesankę wlałam najpierw czerwoną farbkę, odczekałam, aż się trochę wchłonie. Pokropiłam tu i tam żółtą, a po chwili wlałam farbkę niebieską. Przykryłam pokrywką i zdecydowałam nie mieszać, chcąc poznać możliwości takiej metody farbowania. Nie sfilcowałam (brawo!), wysuszyłam i przędę.
Po farbowaniu czesanka wyglądała tak: pyszne fiolety, przejścia kremowe (tam gdzie farbka nie dotarła) trochę ciepłych brązów.

Po przygotowaniu do przędzenia mamy taką śliwkową chmurkę.

Pojedyncze nitki gotowe do połączenia w jedną:


A pierwsza część gotowej nici wygląda tak.

Teraz jeszcze trzeba zrobić próbkę na drutach. A może od razu coś do noszenia?




wtorek, 2 sierpnia 2016

Nabawiłam się...

Jestem wam, moi Czytelnicy, winna jeden wpis, który przeleżał się w folderze roboczym o miesiąc za długo. Oto moje wrażenia z pierwszych dni z moim własnym kołowrotkiem (wpis przygotowany jeszcze w czerwcu):


Upss... Wygląda na to, że się nabawiłam nowego hobby. Kiedy już napisałam poprzednią pochwałę przędzenia, zaczęłam nieśmiało zerkać na strony z ogłoszeniami tudzież ogólnie zdobywać szerszą wiedzę na temat machiny magicznej do robienia włóczek. W efekcie tych umizgów subtelnych do mojego domu przyjechał kołowrotek (mina pana kuriera, jak się dowiedział, co dostarczył - bezcenna). W ogromnej paczce, która zajęła jedną trzecią podłogi w pokoju, w całości, zapakowany tak, że przetrwałby ruskie uderzenie nuklearne. Rozpakowywałam go oblana zimnymi potami, które zawdzięczałam w niewielkim tylko stopniu podnieceniem, a w dominującym - galopującą grypą.
 


(Trzy! trzy dodatkowe szpule na szpularzu! Skarb!)

Potem mokra szmatka, parę kropli smaru i można było jechać. Akurat była w domu czesanka kupiona na aledrogo jako resztki czesanek do filcowania, bo tania i wielokolorowa. Zamierzałam ją w pierwszej kolejności przeznaczyć na ocieplanie czapek, ale to było zanim zdałam sobie sprawę, że przędzenie to będzie taki hicior. 

W każdym razie kołowrotek okazał się być w dobrym stanie i z każdym kolejnym dniem pracy na nim (nie nad nim) okazywał się coraz mniej zepsuty, to jest coraz lepiej się z nim dogadywałam.
W efekcie sprzędłam większość moich zapasów w ciągu kilku dni, krótkimi seriami, poznając możliwości własne i sprzętu.

A ponieważ bardzo mi się podoba to całe przędzenie, będę o nim pisała.
Ale bez obaw, dziewiarstwo powróci, bo na cóż byłaby umiejętność produkowania nitek, gdybym nie umiała ich wykorzystać.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Wciąż zakręcona...

Runo owcze wypełnia moje myśli. Poziom lanoliny we krwi osiąga wartości krytyczne, możliwe, że wkrótce przedawkuję. Z dziką rozkoszą eksploruję nowe pola rękodzielne porzucając dotychczasowe zajęcia.
Nie oznacza to, prawdę mówiąc, że mam wielkie sukcesy w tych nowych dziedzinach, raczej wiele całkiem udanych prób uratowania się z katastrofy. Na przykład podczas ostatnich prób farbowania czesanki nie dość że zachlapałam kuchnię (barwniki dość łatwo wżarły się w kuchenne linoleum), nie dość, że jak obłąkaniec, pochlapałam całe 200 gramów czesanki barwnikami o stężeniach tak gęstych, że łyżka staje, to jeszcze tę nieszczęsną czesankę dość skutecznie sfilcowałam. Niecierpliwość przy farbowaniu czesanki nie popłaca :-(
Wciąż jeszcze w pełni nie rozumiemy się z kołowrotkiem. Wcześniej kręcił ładnie, teraz kręci brzydko, a to z powodu kombinowania z naciągami. Mój kołowrotek, co to ponoć Holender płakał, jak go sprzedawał, jest kołowrotkiem o podwójnym napędzie. To znaczy, że od koła do zespołu wrzeciona idą dwa sznurki, jeden na szpulkę, drugi na przęślik. Sugerując się wpisami w fejsikowym Klubie Prządki (stanowiącym niejako kontynuację myśli przewodniej strony Polskie Wrzeciona) postanowiłam pozmieniać ze sznurki napędowe na coś innego, skutkiem czego trudno mi jest teraz dokonać regulacji, dzieją się rzeczy, których nie rozumiem i które próbuję poprawiać w drodze eksperymentu; tym sposobem niszczę kolejne partie czesanki.
A wszystko to oczywiście w asyście dwuipółletniej osóbki, która już próbuje przejąć moje miejsce przy kołowrotku. Serio. Zatem zeszłoroczne zdjęcie ze skansenu okazało się niejako prorocze.