poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Victory - sukces wymaga pracy

Miesiąc temu z górką wzięłam sobie do serca konieczność ograniczania kontaktów towarzyskich. Spakowałam się na dwa tygodnie i wybyłam z miasta w strony tak jakby rodzinne. Po paru dniach przestałam śledzić wykresy ekspotentne, a skupiłam na tym, co mam do roboty wokół siebie. Jako że włóczkowstręt odpuścił, najpierw wydziergłam czapkę. Była mi potrzebna. Przy okazji okazało się, ze znowu mogę czerpać radość z planowania, dziergania i wykańczania dzianin. No i z noszenia ich, oczywiście.
Ponieważ wzięłam ze sobą trochę zapasów dziewiarskich, zachciało mi się dziergać dalej. Wzięłam się za Victory sweater.




Ciekawa sprawa, czemu w ogóle wzięłam się za ten model. Fakt, szukałam czegoś z okrągłym karczkiem, ciągnęło mnie również do wzorów wrabianych, ale chyba najbardziej mnie ujęła historia tego projektu - pokonanie ciężkiej choroby. Zagrało mi to w duszy, ponieważ ja sama też się czuję rekonwalescentką. Rok temu czułam się fatalnie i miałam wrażenie, że ja, moje ciało i umysł, staczają się po równi pochyłej. Nie za szybko, nie alarmująco, ale jednak. Okazało się, że choruję na depresję. Poczułam, że nie chcę, żeby moje życie, zdrowie, wszystko właściwie, powoli osuwało się w otchłań nicości i nie-istnienia. Znalazłam motywację, by sobie jakoś pomóc. Uczyłam się i trenuję wciąż traktowanie siebie fair, szacunku dla siebie i swojego istnienia; odpuszczanie sobie często wyimaginowanych win; różnych takich... Uzupełniam biochemiczne braki w organizmie. Tworzę sobie w miarę możliwości zdrowsze środowisko. Powoli, powoli, wróciły mi chęć do robienia czegokolwiek, chęć do robienia czegoś dla przyjemności, możliwość czerpania przyjemności z tego co się udało zrobić. Mogę znowu czytać. Na dzierganie musiałam długo czekać, ale też wróciło. I znowu cieszy.

Zachciało mi się swetra. Mam znowu siłę do tego, by sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał zrobiony z włóczki, którą mam. Żeby zaplanować etapy. Żeby cierpliwie robić rządek po rządku. Żeby czasem się cofnąć i naprawić błąd. Albo żeby zaakceptować jakiś niewielki błąd, który nie będzie miał wpływu na ostateczną noszalność. W końcu, jak sobie mówię, robienie swetra to nie wyższa matematyka.



Odbyłam ze sobą krótką bitwę w myślach, jaki rozmiar wybrać: czy taki, w który się wbiję, ale mogę nie czuć się komfortowo, czy większy, bo podobno nie ma czegoś takiego, jak za duży sweter. Musicie bowiem wiedzieć, że do niedawna dzierganie dużych rzeczy mnie przerastało. Nie miałam cierpliwości wyrabiać tych wszystkich oczek. Chyba tym razem zwyciężyła we mnie chęć rzeczywistego noszenia własnego udziergu (no, z tym też bywał problem).

Wydziergałam już karczek. Wydawało mi się, że trwa to wieki, a wg ravelry wyszło, że tylko dwa tygodnie. Robórkę zamknęłam bawełnianą nitką i wrzuciłam do uprania. W końcu dobrze było sprawdzić, czy ten kłąb dzianiny na drutach ze zbyt krótką żyłką przypomina coś noszalnego. Victory! Przypomina :-)

Robię kilka dodatkowych rundek dżersejem, żeby przedłużyć karczek. Nie chcę, żeby sweter byl bardzo obcisły. Teraz już w zasadzie zostały mi same "filmowe" etapy: morza prawych oczek, prawie że oceany, biorąc pod uwagę rozmiar.

Sama jestem ciekawa, ile czasu mi to zajmie.

***
Dziękuję wam, drodzy czytelnicy, za te ciepłe słowa pod poprzednim wpisem. Kiedy żywy człowiek się odezwie, daje mi to zupełnie inny, dużo pełniejszy wymiar satysfakcji z tego, co na tym blogu się dzieje.

środa, 1 kwietnia 2020

Pustką i chłodem wieje po kątach tego bloga.
Tak jakby właściciel opuścił swój dom na więcej niż pół roku. Woda w kranach przyrdewiała, ściany wyziębione, trupki owadów leżą na parapecie okna, a szyby okienne poznaczone zostały smugami deszczu...
Obraz ten dość wiernie odpowiada temu, co działo się w mojej duszy przez ostatnie miesiące...
Ale wróciłam. Rozpalam w piecu kaflowym; czekając aż ciepło zacznie się od niego rozchodzić, dokonuję pierwszych porządków.
Witaj z powrotem, blogowanie, witajcie czytelnicy.


środa, 3 lipca 2019

Cukierkowo, owocowo, letnio...

Dzisiejsza migawka przedstawia topik w trakcie pracy w relaksujących okolicznościach przyrody. Historia tego udziergi zaczęła się w sklepie Flying Tiger of Copenhagen, sieciówce z mydłem i powidłem. Zaglądam tam czasem, by za parę groszy poprawić humor sobie albo pozostałym członkom rodziny. 
Tym razem wypatrzyłam motki bawełny w ładnych zestawieniach kolorystycznych i pomyślałam ciepło o łąkach, którym dawno nic nie dziergałam. Zakupiłam komplecik i przewartościowałam plany na ten materiał. 
Ci z moich czytelników, którzy snują się po portalach społecznościowych, z pewnością kojarzą wzór Lost in Time, który stał się viralem krótko po opublikowaniu. Ja też polubiłam ten wzór i podobają mi się niemal wszystkie udziergi, które go wykorzystują. Sama jednak nie chciałam robić chusty, bo nie noszę tego typu dzianin. Wolę zrobić coś, co będzie noszone. Dlatego wymyśliłam, że używając motywów z chusty Lost in Time zrobię plazową bluzeczkę dla córy. Na razie jest tyle i wciąż rośnie, bo bardzo mi się to szydełkowanie spodobało. 


Mam nadzieję, że wkrótce będę mogła pokazać skończone ubranko w równie uroczych okolicznościach przyrody, i niepowtarzalnej ;-) czyli znad morza i z wkładką.
Tymczasem!

wtorek, 7 maja 2019

Strzałka na chandrę


Gdy dopada mnie chandra, muszę zażyć koloroterapii. Dla poratowania nastroju, potrzebny mi mały choćby sukces, odrobina satysfakcji z ukończenia projektu, z uszczknięcia zapasów włóczkowych, poczucia pożyteczności.W takich okolicznościach powstała ostatnia moja strzałka.


Przywiozłam sobie dwa lata temu zza oceanu kilka motków na pamiątkę wycieczki. Kupiłam je w sieciówce kreatywnej Michael's. O, kiedy takich sieciówek się doczekamy? Na razie mamy tylko Empiki i Tigery z bardzo ubogą ofertą. 
Włóczka nazywa się Shawl in a ball i tym jest w istocie. Zawiera 150 gramów cudacznej nitki akrylowo-bawełnianej w kolorze Restful rainbow. Przez prawie dwa lata próbowałam wymyślić dla niej zastosowanie, nawet zaczęłam robić z niej wirusa na szydełku. Jednak duże oczka i dziury w wirusie nie spodobały mi się, więc postanowiłam zrobić coś prostego, w czym uroda włóczki zostanie pokazana w pełnej krasie, i jednocześnie coś, co nie zabija nudą, jak również dobrze się nosi. A więc strzałka.



Moja strzałka wyszła dość symetryczna dzięki patentowi podpatrzonemu na blogu blueberrybeck i zmodyfikowanemu według własnej intuicji. W podstawowej wersji wzoru w drugiej części chusty wzdłuż "kręgosłupa" odejmuje się oczka w co drugim rzędzie (przykładowo 3 razy na każde 6 rzędów). Autorka bloga blueberyybeck odejmuje oczka w każdym rzędzie (a więc 6 razy na 6 rzędów). Ja zaś postanowiłam trochę zmniejszyć dynamikę odejmowania oczek i odejmować je po 4 razy na każde 6 rzędów. Dzięki temu po zdjęciu z drutów chusta miała regularny kształt.


Z dwóch motków włóczki zostało mi jeszcze około 100 gramów włóczki, a zatem kroi się mała strzałeczka dla dziecka. Ale to innym razem.