Jak do tej pory kupowałam włóczki pod wpływem impulsu. Tak
też było z zestawem kolorystycznym, o którym poniżej. Zaczęło się od tego, że zapragnęłam
wciągnąć w włóczkoholiczne bagno moją siostrzenicę*. Ma zręczne rączki, trzaska bransoletki
z gumeczek, więc pomyślałam, że laleczka dziewiarska może być prezentem w sam raz
dla sześciolatki na urodziny. No ale weź człowieku, kup samą laleczkę dziewiarską
online. Przesyłka to przecież drugie tyle ceny. Szkoda by było nie dorzucić tych fajnych motków baby
merino, tym bardziej, ze już dawno chciałam wypróbować nowe kolory.
Kiedy motki wyskoczyły z pudełka, od razu zapragnęły być wydziergane razem. I to najchętniej natychmiast! Wiadomo, oprzeć się takiemu zewowi nie sposób. Nabrałam, podłubałam, odłożyłam. Bo ambitnie założyłam zmianę koloru co jeden rządek, a operowanie czterema motkami naraz to nie lada sztuka. A potem jeszcze z kalkulacji wyszło, ze rękawków ni chu chu nie zrobię w okrążeniach, bo będą dziury. I tak sobie czekał projekt na lepsze czasy, aż poszłam po rozum do głowy. Bo przecież sweterka dla małego dziecka nie można dziergać latami, lepiej go skończyć, zanim docelowy nosiciel z niego wyrośnie. Przysiadłszy na trochę, skończyłam. Udało się całość wykonać zgodnie z założeniem o niekupowaniu nowych włóczek (a niedaleko było, by się wyłamać…). I nawet te rękawki zszyłam, co w ogóle było super pomysłem. Mam bowiem pasiaka bez uskoku kolorystycznego (ja się szycia nie boję, przecież tyle sukni z wełny kiedyś ręcznie natrzaskałam). I wychodzi, że można wprawdzie szycia dzianiny nie lubić, ale warto umieć.
*) poniekąd się udało, ponieważ siostrzenica udłubała sobie na laleczce sznureczek, używając multikolorowej, efektownej włóczki.