Popełniłam czapkę niemowlęcą, obiecaną siostrze i siostrzenicy już dobre pół roku temu. Wtedy jeszcze, kiedy każda robótka dziewiarska paliła mi się w rękach, a ja spędzałam czas poświęcony na urzędniczą poranną kawę na szukaniu nowych ciekawych wzorów, wielu wzorów, całego multum wzorów na druty.
Wykonanie czapki stanowiło próbę oswojenia się z włóczką, drutami i mozolnym przerabianiem oczek po dwóch miesiącach absolutnego wstrętu. Oswajanie szło opornie, lecz na szczęście okazało sie, że wolę miałam wówczas silniejszą, niż uprzedzenie, a więc rzecz udało się skończyć (choć przyznaję, ostatnie oczka i wciaganie nitek odbyło sie w zwwyżkującym poczuciu obrzydzenia).
Czapeczka okazala się być bardzo ładnym kawałkiem dzianiny, zrobionym z mięciutkiej włóczki wełnianej z homeopatyczną domieszką jedwabiu. Włoczkę pozyskałam sto lat temu w moim ulubionym sklepiku, o którym już parę razy wspominałam. Czapeczka jest błękitna, z dwoma białymi paseczkami przy brzegu (czółku?), wykończona trzema fredzlami wykonanymi w technice i-cord.
Czemu tak piszę i piszę o czapce, a nic nie pokazuję? Otóż jedyną fotkę, i to oburzająco złej jakości, udało mi sie trzasnąć aparatem z telefonem, bo akurat aparat solo nie wykazywał chęci współpracy. Natomiast mój komputer dośc długo już wyszukuje oprogramowania, dzięki któremu mogłabym dostać się do zdjęc w telefonie-aparacie, więc dzisiaj chyba nie ma co liczyć na wklejenie stosownej fotografii.
Niemniej jednak, czapeczka nie była stuprocentowym sukcesem, a zaledwie, powiedzmy, osiemdziesięcioprocentowym. Otóż okazało się, że dziecię mojej siostry posiada czerep o objętości przekraczającej 60 oczek, przerobionych drutami rozm. 3.5, włóczką przeznaczoną na druty rozm. 4. Zatem, zamierzony luz pod czapką okazał sie fikcją. Czapka, niestety, jest akurat, czyli lekko za mała (jesli wziąć pod uwagę dynamikę wzrostu niemowlęcia).
Zatem czeka mnie powtórka z rozrywki...
Wykonanie czapki stanowiło próbę oswojenia się z włóczką, drutami i mozolnym przerabianiem oczek po dwóch miesiącach absolutnego wstrętu. Oswajanie szło opornie, lecz na szczęście okazało sie, że wolę miałam wówczas silniejszą, niż uprzedzenie, a więc rzecz udało się skończyć (choć przyznaję, ostatnie oczka i wciaganie nitek odbyło sie w zwwyżkującym poczuciu obrzydzenia).
Czapeczka okazala się być bardzo ładnym kawałkiem dzianiny, zrobionym z mięciutkiej włóczki wełnianej z homeopatyczną domieszką jedwabiu. Włoczkę pozyskałam sto lat temu w moim ulubionym sklepiku, o którym już parę razy wspominałam. Czapeczka jest błękitna, z dwoma białymi paseczkami przy brzegu (czółku?), wykończona trzema fredzlami wykonanymi w technice i-cord.
Czemu tak piszę i piszę o czapce, a nic nie pokazuję? Otóż jedyną fotkę, i to oburzająco złej jakości, udało mi sie trzasnąć aparatem z telefonem, bo akurat aparat solo nie wykazywał chęci współpracy. Natomiast mój komputer dośc długo już wyszukuje oprogramowania, dzięki któremu mogłabym dostać się do zdjęc w telefonie-aparacie, więc dzisiaj chyba nie ma co liczyć na wklejenie stosownej fotografii.
Niemniej jednak, czapeczka nie była stuprocentowym sukcesem, a zaledwie, powiedzmy, osiemdziesięcioprocentowym. Otóż okazało się, że dziecię mojej siostry posiada czerep o objętości przekraczającej 60 oczek, przerobionych drutami rozm. 3.5, włóczką przeznaczoną na druty rozm. 4. Zatem, zamierzony luz pod czapką okazał sie fikcją. Czapka, niestety, jest akurat, czyli lekko za mała (jesli wziąć pod uwagę dynamikę wzrostu niemowlęcia).
Zatem czeka mnie powtórka z rozrywki...