Budowałam napięcie w kwestii mojego powrotu do odtwórstwa już od kwietnia - bardziej w realu z resztą, niż na blogu. To znaczy z powodu napięcia w realu nie starczyło mi mocy, by się wam pochwalić pracą nad naszymi mediewalnymi fantami. Pod koniec prac, jak to zawsze bywa, ścigałam się z czasem i zawierałam kompromisy pomiędzy ideą a mocami przerobowymi.
Udało się!
Zapakowałam Króliczka i furę gratów do kombi i pomknęliśmy trasą krajową numer 7 w stronę przeznaczenia. To znaczy na pole świecińskie, gdzie rokrocznie odbywa się inscenizacja bitwy pod Świecinem.
Dobrzy koledzy z Chorągwi Oliwskiej rozstawili nam namiot, który przetrwał prawie tydzień obozowania w zmiennych warunkach atmosferycznych. Przy okazji przekonałam się, że dobry namiot nie jest zły, a lniana tkanina w odpowiednio skrojonym namiocie skutecznie chroni przed słotą. Zaliczyliśmy pół dnia regularnej ulewy, a nasze rzeczy mimo to pozostały suche.
Był to dla mnie wyjazd pionierski pod każdym względem. Pierwszy mój wyjazd "polowy", pierwszy raz z Króliczkiem, i to na tak długo, no i prawie żadnej znajomej duszy w promieniu 150 kilometrów. Daliśmy radę! I mieliśmy do tego sporo frajdy!
Pod względem towarzyskim impreza była udana, bowiem udało mi się odświeżyć i zacieśnić przelotne znajomości i zawrzeć nie mniej cenne nowe.
Natomiast współczynnik przeniesienia się w realia piętnastowieczne był
mocno-takisobie. Ponoć bywało dużo lepiej. Nie mam porównania, bo byłam tam pierwszy raz, ale niedociągniecia "klimatyczne" widoczne były gołym okiem. Momentami można było się poczuć jak na "turnieju rycerskim", co nie jest komplementem. Macki festynu dotarły nawet do obozu odtwórców.
W środowisku odtwórczym pośród uczestników powstał nawet, coroczny z resztą, flame, z tym że jakby bardziej ognisty. Tak więc losy samej imprezy są raczej niepewne.
Wniosek jest taki, że jeśli w przyszłym roku organizator odpali inscenizację bitwy pod Świecinem, to najprawdopodobniej pojawię się tam znowu. W końcu darmowy nocleg nad morzem to nie lada okazja ;-)