Nigdy nie mam dość, jeśli chodzi o uczenie się nowych technik. Chwilowo dłubanina w nitkach mnie nie nęci, a moja ulubiona miseczka do nudli się stłukła, więc sami rozumiecie - musiałam trafić do pracowni ceramicznej. Dodam, że pracowni klymatycznej, bo mieszczącej się w podwórku kamienicy na warszawskiej Pradze, takiej z kapliczką Matki Boskiej, artystycznymi malunkami na ścianach i lokalnym dilerem.
Z kozą w charakterze ogrzewania zimą.
U Marty ^__^
Po czterech zajęciach, gdy już nieco wyczułam, o co biega, stwierdzam, że glina to fantastyczny materiał. Przy zachowaniu pewnych zasad da się w stosunkowo krótkim czasie stworzyć coś od zera, a więc jest zupełnie inaczej, niż z dzianiną wykonywaną ręcznie. Z bezkształtnej, plastycznej masy stworzyć przedmiot użytkowy lub durnostojkę. Można zrobić przedmiot o konserwatywnych kształtach i szkliwem nadać "pazur", czy inną tam "nutkę dekadencji".
A jaki to masaż dla zwojów mózgowych! Po całym dniu zajmowania się w pracy zupełnie abstrakcyjnymi rzeczami, które jeśli już dają poczucie satysfakcji, to równie abstrakcyjne, można zrobić RZECZ. Można ją dotknąć, przełożyć myśl na ruch mięśni, ukształtować. Dotykać. Mieć na zawsze albo stłuc. Odczuć satysfakcję opartą o realny przedmiot, wykonany własnoręcznie.
Moje najpierwsze prace są już wypalone "na biskwit", to znaczy - są gotowe do nałożenia szkliwa. Jedna z nich będzie do... drutów ^__^
Na razie nie mam zdjęć gotowych rzeczy, ale nie omieszkam się pochwalić, jak tylko będę mogła.
Tymczasem lecę blokować zielony sweter. Do zobaczenia wkrótce.