Kiedyś, dawno, dawno temu obiecałam sobie, że wrócę do tematu przędzenia. To jest jednak bardzo relaksująca czynność. Na moim etapie zaawansowania, czyli "początkująca ale kuma, o co biega" doceniam wszystko, co z tych początków uprządków wynika:
1) że można zrobić "coś z niczego" (umownie)* i mieć ogromną satysfakcję,
2) że nawet kiedy się nie ma akurat większej ochoty machać drutami to wciąż można mieć kontakt z wełną (tak czasem mam - drutować mi się nie chce, ale chętnie coś przewinę, coś pofarbuję, coś miękkiego,
z wełny, ach)
z wełny, ach)
3) a ostatecznie można w oczach znajomych i postronnych uchodzić za uberhipstera, jesli komu na tym zależy (zdaje się, ultramega hipsterom nie zależy ;-) ).
Zatem niedawno wróciłam do przędzenia. Zapisałam się na kurs przędzenia na kołowrotku u Justyny Tysi, która akurat pod koniec maja przyjechała z kołowrotkami do Warszawy. Nie mogłam oczywiście tego przegapić, bo skoro góra przybyła do Mahometa...
Justyna przedstawiła nam najpierw bazowe wiadomości, dała pomacać i pomiziać najprzeróżniejsze włókna (i przy okazji zidentyfikowała, z czego jest moja chusta, okazyjnie nabyta na bazarze, która to chusta z pewnością jest tematem na osobny wpis). Następnie przyszło nam, kursantkom zapoznać się z kołowrotkami: gdzie przód i tył ;-) , wyczuć pedałami kołowrotka siłę zamachową kółka, oswoić się z latającymi skrzydełkami zespołu wrzeciona (ależ to się szybko kręci!).
A potem przewlekłyśmy pasmo czesanki przez pętelkę w nitce początkowej (liderze) i mogłyśmy się zabrać do dzieła. Wrażenia z kręcenia kołowrotkiem " na sucho", bez czesanki, są nieco mylące. Wprawdzie skrzydełka kręcą się szybciutko, to jednak nitka potrzebuje chwilki, by powstać, odpowiednio się skręcić i zostać nawiniętą na szpulkę. Jak tylko się wyczuje ten moment, można się rozluźnić i skoncentrować na wysnuwaniu kolejnych porcji czesanki z pasma i podawania jej kołowrotkowi.
Program zajęć obejmował pracę dwoma różnymi czesankami w pasmach (coburger i brązowy hiszpański merynos, obie wypatrzyłam w ofercie sklepu hobby-welna.pl), a także z błamu, czyli lekko jeszcze tłustej od lanoliny wełny zgręplowanej na kołdry (też się da prząść, mimo że włókna nie są uporządkowane jak w czesankach). Za każdym razem, kiedy zmieniałyśmy czesankę, myślałam sobie: jak to, już mam kończyć? tak dobrze się kręci!
Ale na koniec kursu Justyna przygotowała prawdziwą torpedę! Udostępniła nam gręplarkę bębnową (drum carder, przedmiot pożądania - mój także) i różnokolorowe czesanki i włókna. Można było stworzyć własny batt (porcja zgręplowanej wełny) i zobaczyć, jaka z tego wychodzi nitka. Wiola poszła w błękity, Asia w róże, ja postawiłam na Bollywood. Bo jak szaleć, to szaleć!
Przyznam się, że jako prawdziwa sroka, miałam ogromną przyjemność obserwować, jak się nitka zmienia w zależności od tego, co się z batta wysnuwa. Miałam tam trochę nylonu (żółty, połyskliwy), fioletowej angeliny (wygląda niezachęcająco w torebce z zapasami, jak lameta na choinkę, ale wkręcona w nitkę - cudo!), i błękitny jedwab. Ten ostatni nie rozczesał się zbytnio na gręplarce, co mnie martwiło na początku, ale potem przestało, jak tylko zobaczyłam co te loki jedwabiu robią z nitką. Mianowicie robią jej dobrze (dodawanie podtekstów do tego zdania jest jak najbardziej uprawnione).
Na koniec kursu przyszło nam się uczyć wykańczania nitki, to jest dwojenia (dublowania) i przewijania (zabiegi kosmetyczne typu pranie już w domku, oczywiście). Po dwóch dniach kręcenia każda z nas miała już dwie szpulki pojedynczej nitki (singla), więc było na czym pracować. Ponieważ pokochałam swoją bollywoodzką nitkę, początkowo było mi nie w smak łączenie jej z poprzednimi, jednokolorowymi. Ale znowu: dziki melanż został okiełznany i nadaje się do pracy. Zupełnie jak z mustangami na amerykańskich preriach.
Justyna przedstawiła nam najpierw bazowe wiadomości, dała pomacać i pomiziać najprzeróżniejsze włókna (i przy okazji zidentyfikowała, z czego jest moja chusta, okazyjnie nabyta na bazarze, która to chusta z pewnością jest tematem na osobny wpis). Następnie przyszło nam, kursantkom zapoznać się z kołowrotkami: gdzie przód i tył ;-) , wyczuć pedałami kołowrotka siłę zamachową kółka, oswoić się z latającymi skrzydełkami zespołu wrzeciona (ależ to się szybko kręci!).
A potem przewlekłyśmy pasmo czesanki przez pętelkę w nitce początkowej (liderze) i mogłyśmy się zabrać do dzieła. Wrażenia z kręcenia kołowrotkiem " na sucho", bez czesanki, są nieco mylące. Wprawdzie skrzydełka kręcą się szybciutko, to jednak nitka potrzebuje chwilki, by powstać, odpowiednio się skręcić i zostać nawiniętą na szpulkę. Jak tylko się wyczuje ten moment, można się rozluźnić i skoncentrować na wysnuwaniu kolejnych porcji czesanki z pasma i podawania jej kołowrotkowi.
Program zajęć obejmował pracę dwoma różnymi czesankami w pasmach (coburger i brązowy hiszpański merynos, obie wypatrzyłam w ofercie sklepu hobby-welna.pl), a także z błamu, czyli lekko jeszcze tłustej od lanoliny wełny zgręplowanej na kołdry (też się da prząść, mimo że włókna nie są uporządkowane jak w czesankach). Za każdym razem, kiedy zmieniałyśmy czesankę, myślałam sobie: jak to, już mam kończyć? tak dobrze się kręci!
Ale na koniec kursu Justyna przygotowała prawdziwą torpedę! Udostępniła nam gręplarkę bębnową (drum carder, przedmiot pożądania - mój także) i różnokolorowe czesanki i włókna. Można było stworzyć własny batt (porcja zgręplowanej wełny) i zobaczyć, jaka z tego wychodzi nitka. Wiola poszła w błękity, Asia w róże, ja postawiłam na Bollywood. Bo jak szaleć, to szaleć!
Przyznam się, że jako prawdziwa sroka, miałam ogromną przyjemność obserwować, jak się nitka zmienia w zależności od tego, co się z batta wysnuwa. Miałam tam trochę nylonu (żółty, połyskliwy), fioletowej angeliny (wygląda niezachęcająco w torebce z zapasami, jak lameta na choinkę, ale wkręcona w nitkę - cudo!), i błękitny jedwab. Ten ostatni nie rozczesał się zbytnio na gręplarce, co mnie martwiło na początku, ale potem przestało, jak tylko zobaczyłam co te loki jedwabiu robią z nitką. Mianowicie robią jej dobrze (dodawanie podtekstów do tego zdania jest jak najbardziej uprawnione).
Na koniec kursu przyszło nam się uczyć wykańczania nitki, to jest dwojenia (dublowania) i przewijania (zabiegi kosmetyczne typu pranie już w domku, oczywiście). Po dwóch dniach kręcenia każda z nas miała już dwie szpulki pojedynczej nitki (singla), więc było na czym pracować. Ponieważ pokochałam swoją bollywoodzką nitkę, początkowo było mi nie w smak łączenie jej z poprzednimi, jednokolorowymi. Ale znowu: dziki melanż został okiełznany i nadaje się do pracy. Zupełnie jak z mustangami na amerykańskich preriach.
Z kursu przędzenia na kołowrotku wyszłam ze sporym moteczkiem włóczki całkiem nadającej się jako artystyczny dodatek do czegoś w przyszłości (widzę komin-ocieplacz w neutralnym kolorze z z lekkim szewronem), co można obnaszać po świecie puchnąc z dumy. Naprawdę.
Na koniec chciałabym dodać, że jestem pełna podziwu dla umiejętności Justyny, która w fantastycznej atmosferze przekazała nam w uporządkowany sposób mnóstwo wiedzy, przydatnej w rozwijaniu umiejętności prządki.
Więc jeśli zastanawiacie się nad kursem nauki przędzenia na kołowrotku, to kursy prowadzone przez Justynę gorąco polecam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz