Miesiąc temu z górką wzięłam sobie do serca konieczność ograniczania kontaktów towarzyskich. Spakowałam się na dwa tygodnie i wybyłam z miasta w strony tak jakby rodzinne. Po paru dniach przestałam śledzić wykresy ekspotentne, a skupiłam na tym, co mam do roboty wokół siebie. Jako że włóczkowstręt odpuścił, najpierw wydziergłam czapkę. Była mi potrzebna. Przy okazji okazało się, ze znowu mogę czerpać radość z planowania, dziergania i wykańczania dzianin. No i z noszenia ich, oczywiście.
Ponieważ wzięłam ze sobą trochę zapasów dziewiarskich, zachciało mi się dziergać dalej. Wzięłam się za Victory sweater.
Ciekawa sprawa, czemu w ogóle wzięłam się za ten model. Fakt, szukałam czegoś z okrągłym karczkiem, ciągnęło mnie również do wzorów wrabianych, ale chyba najbardziej mnie ujęła historia tego projektu - pokonanie ciężkiej choroby. Zagrało mi to w duszy, ponieważ ja sama też się czuję rekonwalescentką. Rok temu czułam się fatalnie i miałam wrażenie, że ja, moje ciało i umysł, staczają się po równi pochyłej. Nie za szybko, nie alarmująco, ale jednak. Okazało się, że choruję na depresję. Poczułam, że nie chcę, żeby moje życie, zdrowie, wszystko właściwie, powoli osuwało się w otchłań nicości i nie-istnienia. Znalazłam motywację, by sobie jakoś pomóc. Uczyłam się i trenuję wciąż traktowanie siebie fair, szacunku dla siebie i swojego istnienia; odpuszczanie sobie często wyimaginowanych win; różnych takich... Uzupełniam biochemiczne braki w organizmie. Tworzę sobie w miarę możliwości zdrowsze środowisko. Powoli, powoli, wróciły mi chęć do robienia czegokolwiek, chęć do robienia czegoś dla przyjemności, możliwość czerpania przyjemności z tego co się udało zrobić. Mogę znowu czytać. Na dzierganie musiałam długo czekać, ale też wróciło. I znowu cieszy.
Zachciało mi się swetra. Mam znowu siłę do tego, by sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał zrobiony z włóczki, którą mam. Żeby zaplanować etapy. Żeby cierpliwie robić rządek po rządku. Żeby czasem się cofnąć i naprawić błąd. Albo żeby zaakceptować jakiś niewielki błąd, który nie będzie miał wpływu na ostateczną noszalność. W końcu, jak sobie mówię, robienie swetra to nie wyższa matematyka.
Odbyłam ze sobą krótką bitwę w myślach, jaki rozmiar wybrać: czy taki, w który się wbiję, ale mogę nie czuć się komfortowo, czy większy, bo podobno nie ma czegoś takiego, jak za duży sweter. Musicie bowiem wiedzieć, że do niedawna dzierganie dużych rzeczy mnie przerastało. Nie miałam cierpliwości wyrabiać tych wszystkich oczek. Chyba tym razem zwyciężyła we mnie chęć rzeczywistego noszenia własnego udziergu (no, z tym też bywał problem).
Wydziergałam już karczek. Wydawało mi się, że trwa to wieki, a wg ravelry wyszło, że tylko dwa tygodnie. Robórkę zamknęłam bawełnianą nitką i wrzuciłam do uprania. W końcu dobrze było sprawdzić, czy ten kłąb dzianiny na drutach ze zbyt krótką żyłką przypomina coś noszalnego. Victory! Przypomina :-)
Robię kilka dodatkowych rundek dżersejem, żeby przedłużyć karczek. Nie chcę, żeby sweter byl bardzo obcisły. Teraz już w zasadzie zostały mi same "filmowe" etapy: morza prawych oczek, prawie że oceany, biorąc pod uwagę rozmiar.
Sama jestem ciekawa, ile czasu mi to zajmie.
***
Dziękuję wam, drodzy czytelnicy, za te ciepłe słowa pod poprzednim wpisem. Kiedy żywy człowiek się odezwie, daje mi to zupełnie inny, dużo pełniejszy wymiar satysfakcji z tego, co na tym blogu się dzieje.
Zapowiada się pięknie😊
OdpowiedzUsuńKarczek w 2 tygodnie to szybko. A myślałam, że tylko ja mam nie chęć(chęć) do swetrów. Zawsze chcę skończyć jak najszybciej i zawsze są za krótkie. Trzymaj się cieplutko.
OdpowiedzUsuńSuper, że walczysz, że próbujesz wyjść z ciężkiej sytuacji. nie pierwszy raz czytam, że robienie na drutach jest bardzo pomocne w wychodzeniu z kryzysów.
OdpowiedzUsuńSweter będzie piękny. Kolory są subtelne, delikatne, wzór nie jest agresywny. to teraz , albo książka do ręki, albo dobry serial i morze prawych oczek przepłynie w błyskawicznym tempie.
Pozdrawiam:)))
Bardzo ładny karczek! I jak postępy filmowe?
OdpowiedzUsuńDrutoterapia pomaga
OdpowiedzUsuń