Najwyższy czas pokazać wreszcie rzecz skończoną półtora miesiąca temu, a zaczętą okrąglutki rok wstecz.
Zamarzyło mi się rok temu wydziergać coś z dziurkami, coś efektownego i wymagającego (przynajmniej dla początkującej dziewiarki). Znalazłam Shipwrecka, który spełnia powyższe wymagania i podjęłam się tego zadania, które szybko zyskało status opus magnum in spe. Uczyłam się na nim ażurów i cierpliwości. Część "treściwa" Shipwrecka wydziergała się dość szybko, chociaż wówczas dzierganie prawie trzystu oczek w jednym okrążeniu wydawało mi się nie byle jakim osiagnięciem. Potem przyszedł czas na bordiurę - prawie 600 oczek w jednym okrążeniu plus zabawa z koralikami. Koralikowe perypetie opisałam tutaj. Bordiura dziergała się dłuuugo, bo i żmudna, i nudna w robocie, a i perypetii życiowych trochę się po drodze napatoczyło (jak chociażby włóczkowstręt ciążowy).
W każdym razie nadszedł czas, i to najwyższy, by rzecz skonczyć, i rzecz została skończona. W trakcie wykańczania miałam podobna przygodę, jak Dagi - mnie również bez żadnego powodu wykręciła się żyłka z drutu i miałam ubaw po pachy z łapaniem kilkudziesięciu oczek i kilku rządków. Ta przygoda spowolniła wykańcznie Shipwrecka o kilka tygodni, bo, jak się domyślacie, ręce mi opadły, i tylko dzięki wyraźnej opiece opatrzności nie rozszarpałam robótki na strzępy z rozpaczy.
Ostatnie tygodnie ciąży uczą cierpliwości, oj uczą. Więc nauczona dodłubałam bordiurę do końca i z ulgą odłożyłam druty.
Zastanawiałam się czas jakiś nad metodą zakończenia robótki. Wzór wymagał zakończenia elastycznego, coby brzegi bordiury swobodnie falowały, przypominając morskie fale czy też sieć rybacką. Wahałam się pomiędzy super elastycznym a elastycznym, bo, jak wspomniałam powyżej, zależało mi na efekcie.
Początkowo ambitnie wzięłam się za superelastyczne. Policzyłam z pomocą liczby π, że będę potrzebować ok. 27 metrów włóczki, co też radośnie odmierzyłam i ciachnęłam ze szpuli. Niestety, dopiero wówczas okazało się, że opatrzność zdjęła na chwilę baczność z mej osoby. No bo ciekawe, kto byłby w stanie manewrować igłą i trzydziestometrową nicią.
Skończyło się na zwykłym zakończeniu elastycznym, i dobrze, bo się jeszcze na koniec okazało, że włóczka została ciachnięta jakieś 3 metry za wcześnie.
W każdym razie nastąpił happy end, a szal został zblokowany.
Zamarzyło mi się rok temu wydziergać coś z dziurkami, coś efektownego i wymagającego (przynajmniej dla początkującej dziewiarki). Znalazłam Shipwrecka, który spełnia powyższe wymagania i podjęłam się tego zadania, które szybko zyskało status opus magnum in spe. Uczyłam się na nim ażurów i cierpliwości. Część "treściwa" Shipwrecka wydziergała się dość szybko, chociaż wówczas dzierganie prawie trzystu oczek w jednym okrążeniu wydawało mi się nie byle jakim osiagnięciem. Potem przyszedł czas na bordiurę - prawie 600 oczek w jednym okrążeniu plus zabawa z koralikami. Koralikowe perypetie opisałam tutaj. Bordiura dziergała się dłuuugo, bo i żmudna, i nudna w robocie, a i perypetii życiowych trochę się po drodze napatoczyło (jak chociażby włóczkowstręt ciążowy).
W każdym razie nadszedł czas, i to najwyższy, by rzecz skonczyć, i rzecz została skończona. W trakcie wykańczania miałam podobna przygodę, jak Dagi - mnie również bez żadnego powodu wykręciła się żyłka z drutu i miałam ubaw po pachy z łapaniem kilkudziesięciu oczek i kilku rządków. Ta przygoda spowolniła wykańcznie Shipwrecka o kilka tygodni, bo, jak się domyślacie, ręce mi opadły, i tylko dzięki wyraźnej opiece opatrzności nie rozszarpałam robótki na strzępy z rozpaczy.
Ostatnie tygodnie ciąży uczą cierpliwości, oj uczą. Więc nauczona dodłubałam bordiurę do końca i z ulgą odłożyłam druty.
Zastanawiałam się czas jakiś nad metodą zakończenia robótki. Wzór wymagał zakończenia elastycznego, coby brzegi bordiury swobodnie falowały, przypominając morskie fale czy też sieć rybacką. Wahałam się pomiędzy super elastycznym a elastycznym, bo, jak wspomniałam powyżej, zależało mi na efekcie.
Początkowo ambitnie wzięłam się za superelastyczne. Policzyłam z pomocą liczby π, że będę potrzebować ok. 27 metrów włóczki, co też radośnie odmierzyłam i ciachnęłam ze szpuli. Niestety, dopiero wówczas okazało się, że opatrzność zdjęła na chwilę baczność z mej osoby. No bo ciekawe, kto byłby w stanie manewrować igłą i trzydziestometrową nicią.
Skończyło się na zwykłym zakończeniu elastycznym, i dobrze, bo się jeszcze na koniec okazało, że włóczka została ciachnięta jakieś 3 metry za wcześnie.
W każdym razie nastąpił happy end, a szal został zblokowany.
No i teraz Jestem w kropce.
Z jednej bowiem strony jestem absolutnie zakochana w tej bordiurze imitującej sieć rybacką, z tymi koralikami, co tak doskonale udają krople wody. Wyobraźcie sobie tylko te refleksy w dzianinie. Ja się nie mogę napatrzyć, tym bardziej, że w jakiś niewiarygodny sposób udało mi się dobrać koraliki do koloru włóczki. Co i rusz wyciągam Shipwrecka z szafy (dlaczego, o tym dalej) i cieszę swoje oczy tym widokiem. Wyobraźcie sobie też ten chłodny niczym krople wody dotyk setek malutkich koralików - można się poczuć jak syrena albo insza nimfa wodna.
A jednak z drugej strony nie jest dobrze. Moja natura, kochająca rzeczy proste i utylitarne, skowyczy. Po pierwsze - forma szala. Koło. Zupełnie niepraktyczna. Szalenie trudno założyć toto na siebie w taki sposób, by jednoczesnie eksponować urodę rzeczy, by było w niej wygodnie i by spełniała swoja funkcję grzewczą. Po drugie - ażurowy szal, z natury rzeczy akcesorium romantyczne, jest zupełnie nie w moim stylu. Nie mam na Shipwrecka żadnego pomysłu. Nic z mojej szafy do niego nie pasuje, no może poza suknią ślubną, ale to problemu nie rozwiązuje, prawda? Więc wyciągam z szafy, cieszę oczy wyglądem szala i zachodzę w głowę, po cholerę mi takie coś właściwie...
Małżonek usłużnie sączy jad w uszy - "może sprujesz?" Może. Ale może wcześniej znajdzie się ktoś o naturze romantycznej, odpowiednio wyposażonej garderobie i pomyśle, jak nosić szale w kształcie koła.
Tymczasem - oto on, Shpiwreck:
Najpierw "teoria strun":
Najpierw "teoria strun":
Bardzo popularne ujęcie "kanapowe":
O MAMO JAKIE CUDO!!!!!!!!!!!!!!!!
OdpowiedzUsuńRobi wrażenie!!!
OdpowiedzUsuńNawet jeśli miałby tylko oko cieszyć, nie pruj:)
Fantastyczny .Piekny delikatny . Zostaw , moze kiedys wpadniesz z czym go nosic"_
OdpowiedzUsuńJa właśnie mam za duży sentyment, żeby go tak bez pardonu unicestwić, ale ten złośliwiec... ^__-
OdpowiedzUsuńPuchnę z samozadowolenia, a wy jeszcze mnie tak komplementujecie...
Ekstra jest! Zdolna jesteś. I cierpliwa.
OdpowiedzUsuńI oczywiście nie pruj. Jeśli nie wymyślisz sposobu, jak go nosić, to możesz zastosować do wystroju wnętrz. A może tak na ścianie umocować, zamiast obrazów? Małe serwetki widziałam naklejane na tapecie.
Pozdrawiam, wszystkiego dobrego życzę.
aaaaaaa, szczęki pozbierać z podłogi nie mogę!!! cudo!!! absolutnie zabraniam pruć!!! :)
OdpowiedzUsuń(a na upartego jako obrus można położyć ;))
Wow, cudo!
OdpowiedzUsuńGratuluję cierpliwości:) Warto było się pomęczyć!
Przepiękna serweta, uwielbiam obrusy robione na drutach stukrotne bardziej niż takie szydełkowe, wydają się bardziej zwiewne. I mimo że kolor jest nie typowy, to i tak podbił moje serce.
OdpowiedzUsuń