niedziela, 14 grudnia 2014

O wełnie z innego punktu widzenia

Każda dziewiarka zaczyna się z czasem zastanawiać, czemuż to nie ma u nas dostępnej naszej wełny, która byłaby co najmniej przyzwoitej jakości oraz której cena nie zwalałaby z nóg już od progu pasmanterii.

W pasmanteriach lokalnych mnóstwo mamy wełen zrobionych z krajach bliższych lub dalszych, wcale nie tak znowu tanio, a w pasmanteriach internetowych mamy obecnie pełną paletę wełen z najdalszych zakątków globu, za którą trzeba płacić jak za zboże.

Ostatnio kupiłam wełnę Schachenmayr, wyprodukowaną w Rumunii. Nie tak znowu daleko od nas, prawda? Możemy też kupić wełny litewskie, estońskie - prawi po sąsiedzku. A u nas mamy tylko hobbystycznie przędzoną przez góralki (jeśli nie Chińczyków) z wełny stanowiącęj tak naprawdę odpad z hodowli owiec na mięso. Jakość jej zna każdy, kto sie z wełną spod samiuśkich Tater zetknął. I dobrze, jeśli ta wełna nie zawiera domieszki waty.
Podobnie, każdy zajmujący sie rekonstrukcją historyczną utyskuje na lichą ofertę sukna wełnianego, która skazuje go na sukna włoskie, a sukna takie kosztują majątek. A suknia kobieca wymaga użycia wielu metrów materiału (no, co najmniej czterech).

Natknęłam się ostatnio na nowy kwartalnik o szerokiej tematyce. Jest to Szkoła Nawigatorów. Redakcja prawie co numer zamieszcza artykuł na temat losów zakładów włókienniczych w Polsce ze szczególnym uwzględnieniem tego, co się działo z nimi w czasach jak najsłuszniej minionych. A działo się tyle, że przemysł włókienniczy w Polsce został w czasach komuny zarżnięty. Wydawać by się mogło, ze to wszystko wina komunistów, nie?Ale ja nie o tym.
Trafiłam tam (w numerze z czerwca br.)między innymi na przedruk fragmentu książki Klementyny Żurowskiej "Z Leszczkowa w świat", który traktuje o zakładach Romana Żurowskiego "Leszczków" z województwa lwowskiego, oczywiście z okresu międzywojnia. Jest tam o tym, jak z małej przyfolwarcznej gręplarni dla okolicznej ludności powstał w kilka lat prężny zakład produkujący sukno wełniane słunne i popularne w całej Polsce. Zakład ten szczycił się tym, że do tkania sukna używa wyłącznie materiału, to jest runa, pochodzącego z Polski. A contrario, pozostałe zakłady produkcyjne używały materiału importowanego. Dlaczego trzeba było sprowadzać runo/czesankę/nici do tkania wełen w Polsce? Dlaczego to się bardziej opłacało, spytacie? Przecież koszty transportu, i tak dalej...
link do żródła

Zajrzyjmy do tekstu:
"Początkowo w okresie międzywojennym fabryki włókiennicze, produkujące materiały na mundury dla wojska, pracowników kolei i innych służb państwowych, pod przymusem używały nakazanego przepisami procentu wełny krajowej. Preferowano bowiem surowieczagraniczny, lepiej opłacalny i który nie nastręczałtylu problemów w produkcji co wełna krajowa, niestandaryzowana i wymagajaca żmudnego sortowania. Tymczasem w latach 1931-1932 "Leszczków" wykonał kilka tysięcy koców wojskowych ze stuprocentowej wełny krajowej. Dało to podstawę do wydania zarządzenia o stosowaniu wyższego procentu wełny krajowej w wyrobach produkowanych dla dostaw państwowych. Tym sposobem, propagująca wełnę krajową, "Leszczków" stymulował rozwój hodowli owiec."
Co wynika z tego tekstu? Otóż nie było w Polsce wysokiej kultury przygotowywania wełny do przerobu. Co kto sobie w zagrodzie wyhodował i ostrzygł, własnoręcznie posortował, uprał i uprządł, to jego. Współczesne polskie prządki, hobbystycznie zajmujące się przerobem wełny "od owcy do gotowego swetra" świetnie wiedza, ile ciężkiej pracy kosztuje efekt, powstały, jak to już powiedziałam, z materiału odpadowego hodowli owiec na mięso. Nadto, owczarstwo nie było zbyt dobrze rozwinięte.
Tekst ten daje nam jeszcze jedno do zrozumienia: obecnie nikogo nie zajmuje temat stymulacji owczarstwa, promocji wełny i tak dalej. Tak zwani rządzący już od dawna przeciez nie sa zainteresowani w rozwoju i różnorodności rolnictwa, licza się dla nich jedynie wielcy producenci. Ja wiem, że obecnie mamy taką powódź materiałów syntetycznych - i tych tandetnych i tych wysoko wyspecjalizowanych. ze wełna jest po prostu niemodna, uważana za kłopotliwą. Że komu by się chciało...

No właśnie, komu?

4 komentarze:

  1. Mi się chce na przykład!

    Sporym nakładem sił staram się zdobywać do przędzenia, wełnę lokalną, polską, choćby w postaci próbek runa i jest to naprawdę trudne! Zresztą pisałam o tym przy okazji 10 rzeczy, które odkryłam po rozpoczęciu prząśniczej przygody - bo jak przekonać rolnika, by wysłał mi (za moje pieniądze) starannie zapakowane w kopercie śmieci (w Polsce owce to zwierzęta mięsne i wełna jest odpadem). Nikt nie pamięta o wspaniałych właściwościach naturalnych włókiem, bo wełna to przecież to co sprzedają górale, gryzie uczula i ogólnie do niczego się nie nadaje. A przecież w Polsce hoduje się z powodzeniem merynosy i ich runo jest często lepsze niż ich hiszpańskich odpowiedników. I można byłoby u nas z naszych owiec produkować delikatne, doskonałej jakości włóczki. Tylko jak zawsze nikomu się to nie opłaca... A w Niemczech, Włoszech, Francji czy Anglii komuś się jednak chce...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ukrywam, ze mój post zainspirowały dyskusje w fejsikowej grupie prządek. Właśnie na temat, ze trudno znaleźć wełnę, a jak już jest, to się sześć wanien syfu wylewa, zanim można cokolwiek z wełną zrobić.
    Ale problemem jest chyba brak infrastruktury, no bo co zrobić z runem, skoro nie ma gręplarni, to znaczy nie znalazł się w okolicy nikt, kto by uznał gręplarnię za coś opłacalnego.
    Natomiast z drugiej strony leży tak zwana przedsiębiorczość. No bo gdyby był produkt dobrej jakości, to znalazłby się i nabywca. Wełna nie jogurt, może leżeć nawet kilka lat. I nie ma komu zrobić trendu na polską wełnę. Na wełnę ogólnie robimy modę my, ale głównie na malabrigoski i inne toshki.
    Pasjonatów takich jak ty i inne zakręcone dziewczyny nie jest na razie wystarczająco dużo, by dać impuls do "lepszego traktowania" runa.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pierwszy problem w tym, że nasze owce są dla hobbistów. Merynos w Polsce ma włókno grubości 23 mic tylko raz, w pierwszej strzyży, jeśli miał dobrych rodziców z importu. W tym klimacie owca o runie cieńszym niż 26 mic się nie uchowa, więc o mięciutkiej wełence z polskich owiec nie ma co marzyć. Sorry, taki mamy klimat. Punkt drugi: nie ma przędzalni, która przyjęłaby do przerobu mniej niż 100 kg wełny, a już zupełnie nie ma szans na to, by nawet te sto kilogramów przerobiła dla Polki na taką nitkę, jakiej się od niej oczekuje (chociaż dla Niemców była gotowa to robić). Po trzecie: jeśli sprzędę (ręcznie!) wełnę o takich parametrach jak ktoraś z wełen Malabrigo (moja się w dodatku nie będzie tak mechacić), ręcznie! ją ufarbuję (niech tam, przed przędzeniem), to jestem prawie pewna, że w tym kraju panie nie kupią jej za tę cenę, za którą rzucają się na Malabrigo. I głównie dlatego w tym kraju nie ma pięknej krajowej wełny. Prędzej podstawimy Polce nogę, niż pomożemy jej stworzyć tu coś polskiego wełnianego z sensem. Dlatego w ramach protestu przeciwko tej polskiej specjalicie (intensywnie reprezentowanej przez PiS i wpisanej nasz narodowy charakter) twardo codziennie głosuję na Aleksandra Dobę w plebiscycie National Geografic, chociaż nie pływam kajakiem, i na Marcina Gortata w plebiscycie NBA, chociaż o koszykówce mam blade pojęcie. Może już czas postawic na nasze polskie, bo jeśli nawet Justyna nie była w stanie utrzymać wełnianej firmy, to kto będzie w stanie?

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję Ci za ten post, dość długo go trawiłam :-) Zakrzyknę tak jak Yadis: mnie się chce! Wiem jak łatwo jest znaleźć owce i jak trudno o dobry surowiec do przerobu. Obiecałam sobie, że jak znajdę wełnę, którą w końcu przerobię z przyjemnością od początku do końca, to ułatwię hodowcy zbyt i zrobię mu trochę reklamy, może inne prządki też skorzystają :-) Póki co nie bardzo mam komu tę reklamę zrobić, choć parę worków strzyży już zgromadziłam i przetestowałam.
    Problem może nie leży w miękkości polskiej wełny, bo wełny litewskie czy estońskie do tych najłagodniejszych nie należą, a jednak się sprzedają i są cenione. Problem pewnie w tym że to jeszcze grunt dziewiczy, po wyjałowieniu przez poprzednią epokę. Idzie do nas moda z zachodu, no bo nie oszukujmy się, nie przędziemy dlatego że nasze prababki zimową porą... itd., tylko dlatego, że w mediach społecznościowych idea się łatwo rozprzestrzenia. Tam małe przędzalnie spółdzielcze albo prywatne jakoś sobie radzą. Nie wierzę że nie udałoby się rozkręcić biznesu w wełniano-przędzalniczym kierunku, wierzę tylko że ktoś z pomysłem i energią musi się za to zabrać :-) Głupsze przedsięwzięcia się udawały :-)

    OdpowiedzUsuń