piątek, 26 marca 2010

Powtórka z wątpliwej rozrywki, czyli przeprowadzka.

Tak. Znowu przeprowadzka, tym razem już na stałe.
Sierpniowa akcja przeprowadzkowa została przeprowadzona zgodnie z hitchcokowską receptą na doskonały film grozy: "Na początku trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie".
Tamten dzień rozpoczął się od pozytywnego wyniku testu ciążowego, który nami wprawdzie nie wstrząsnął (o, wstrząs nastąpił później ;-) ), ale rozmiękczył emocjonalnie na tyle, że sama akcja przeprowadzkowa dała nam porządnie w kość (a była to przeprowadzka z wydatną pomocą rodziców, co nie jest bez znaczenia dla emocji).
Teraz jesteśmy trochę bardziej odporni, jak sądzę. No i sama zmiana miejsca zamieszkania jest przez nas odbierana jako panaceum, nie jak dopust boży.
Po pierwsze, przeprowadzamy sie na stałe. Po drugie, uciekamy z tej okropnej, odhumanizowanej dzielnicy, jaką jest daleki Ursynów (wiem, że są osoby, które lubią tu żyć - ja nie dałam rady się zaadaptować i mój mąż także). Po trzecie, znowu zamieszkamy w miejscu, z którego blisko jest na Stare Miasto, znowu w masywnym budynku z lat pięćdziesiątych (który, jakkolwiek nie dostarcza wielu wrażeń na gruncie estetycznym, to jednak oferuje nieporównanie wyższy komfort życia, niż, powiedzmy, płytowce).
No i w ekspresowym pakowaniu jesteśmy już wprawieni. Zajmujemy się tym oraz kombinowaniem podstawowego wyposażenia już od paru dni.
Pikanterii całej akcji dodaje fakt, że jestem właśnie w ostatnich tygodniach ciąży i nieobce mi były lęki, co zrobimy, jesli nie zdążymy "przedtem". Ale ponieważ główne działania na "polu bitwy" zaplanowane są na jutro, więc wygląda na to, że damy radę.
Tymczasem dość już strawiłam czasu przed komputerem, czas wrócić między pudła i pudełka.
Jeśli przeżyję, dam znać. ;-)

niedziela, 21 marca 2010

Ostatni dzień zaklinania wiosny



Dziś ostatni dzień Truscaveczkowej zabawy w zaklinanie wiosny, zabawy, która odniosła pewne sukcesy. W ramach zaklinania trzasnęłam jeszcze jedno frywolne jajco, a także machnęłam lekuchny szaliczek z moherkowej włóczki na dziesiątkach. Szaliczek wymaga jednak zblokowania, więc pokazuje go dzisiaj jedynie w charakterze tła.




Wiosna nastała!

środa, 17 marca 2010

Pół żartem...

Wczorajsza audycja "Powtórka z rozrywki" w Trójce obfitowała w metafory o życiu. Znany i lubiany Artur Andrus rozmawiał z nie mniej znaną i lubianą Marią Czubaszek, która na poczekaniu sypnęła metaforą fatalistyczną:

"Życie jest jak nogi - czy się ma długie, czy krótkie - i tak do ziemi"

na co Artur Andrus odpowiedział jej z właściwą sobie nutką pesymizmu, że jej metafora jest bardzo uniwersalna i można ją zastosować również w odwrotną stronę, mianowicie że "życie jest jak nogi - czy się ma długie, czy krótkie, i tak do..."

***
Z innej beczki: poszukuję na polskim rynku włóczki z dużą zawartością wełny na druty nr 6. Nawinęło się wam coś takiego? Macie może jakiś konkretny namiar?

poniedziałek, 15 marca 2010

Czarownicą być - zajęcie nieustające


Czarownica nie może zrażać się niepowodzeniami, złośliwością rzeczy martwych i przeciwnościami losu. Twarda musi być i zdecydowana. Zima okazuje sie być niezwykle oporna i nie chce się wynieśc na południową półkulę Ziemi, gdzie nadchodzi jej czas.


Ale to nic, zaklinamy dalej.
W celu wprawiania rąk do koronki frywolitkowej oraz w ramach akcji pozbywania się zapasów akcesoriów i materiałów robótkarskich ozdobiłam jajco wielkanocne. Wzór kwiatowy a więc wiosenny, wzięty z głowy, czyli z sufitu. Wynik całkiem przyzwoity, jak na PIERWSZĄ RZECZ. Materiał to zwykły kordonek (bodaj Ariadny), jajco rozmiaru gęsiego. Supłało mi się bardzo przyjemnie, aczkolwiek chyba muszę podciagnać współczynniki skrupulatności rękodzielniczej i wciągać niteczki niezwłocznie po wykonaniu motywu, bo łączenie kilku motywów podczas walki z wiszącymi końcówkami to sport ekstremalny.


Wkrótce zaklęć ciąg dalszy.
Dzisiejszy wpis sponsorowany był przez przeciwości losu w postaci przekroczenia limitu szybkiej transmisji danych na moim łączu internetowym. Pamiętacie może modemy telefoniczne? I szybkość przesyłania nimi zdjęć?
No. Czarownica twarda musi być.

piątek, 12 marca 2010

Czarownicą być


Widok za oknem prowokuje do nasilenia starań w ramach akcji zaklinania wiosny.
Temperatura znowu spadła, niebo sie zasnuło czymś szarym, ukradli słońce. Mądra czarownica mogłaby spróbować temu zaradzić.


Na pierwszy rzut oka przedstawione akcesorium wydaje się być typowo zimowym, ale nie dajcie się zmylić. Jak czarownicom wiadomo, źle czaruje się z chrypką, czy wręcz anginą - należy sie zdecydowanie wystrzegać tych dolegliwości, ponieważ żadne zaklęcie nie będzie działać jak trzeba do czasu przywrócenia słowiczego głosu.
Przy zaklęciach bowiem trzeba się wykazać subtelnością, choć także i zdecydowaniem. Tak samo jak przy kobietach z resztą.
Z kobietami i subtelnością kojarzy się powiedzenie "diabeł tkwi w szczegółach". I rzeczywiście, jest tak w przypadku tegoż postu zaklinającego. Szczegółem jest kolor zielony. Nie zbyt jaskrawy ani wyrazisty, zgodnie z prawidłami sztuki czarostwa zanaczony subtelnie i złamany. Oliwka.
Nie wierzycie w czary? Przedstawiam zatem koronny dowód na to, że działały w tym przypadku siły nadprzyrodzone. Akcesorium, zwane Baktusem, powstało z jednego motka włóczki kupionej w koszyku z okazjami nie do przepuszczenia. Dodatkowych zapasów lub możliwości dokupienia włóczki - brak. Odrobina więc czarów plus kombinacja norweska w dzierganiu (trochę podbiec i trochę podskoczyć) i dziergadło, choć na oparach włóczki, udało się skończyć. Zostało mi może z 5 centymetrów...



Ps. Dzisiejszy wpis sponsorowała tubka mleka zagęszczonego o smaku karmelowym.

czwartek, 11 marca 2010

Zaklinaczka wiosny

Truscaveczka namawia do zaklinania wiosny, a ja się przyłączam, bo chyba już wszyscy mamy dość temperatur ujemnych i monochromii za oknem.




Tak więc prezentuje moje tegoroczne wprawki do sezonu wiosennego. Na początek królik. Nie trzeba chyba wyjaśniać dlaczego?




Natomiast poniżej prezentuję kolejne wprawki do koronki armeńskiej - sprawdzałam, czy jeszcze coś pamiętam z tej techniki. Wygląda dość koślawo, ale do mistrzostwa i zadowalających efektów dochodzi się w drodze praktyki, ktorej mi póki co nie staje, że się tak wyrażę.


Swoją drogą jest to pewnien rodzaj "powrotu do źródeł". Spostrzegawczy zauważyli zapewne, że minął własnie rok, od kiedy prowadzę tego bloga. Moje pierwsze wpisy dotyczyły właśnie pierwszych kroków, jakie stawiałam w tej technice.
W ciągu tego roku nauczyłam się wielu różnych trików "druciarskich", nie zrobiłam żadnego swetra (a było w planie ze trzy), oswoiłam się z lewymi oczkami na tyle, że nawet ta moja dzianina wygląda. Sprułam kilometry włóczek, rozpoczęłam multum potencjalnie efektownych projektów a skończyłam kilka przyzwoitych akcesoriów.
Rozwinęłam się jako mediewalna szwaczka, nabyłam umiejętność tkania prostych sznurków na palcach (technika fingerloop) i nauczyłam się wiązania frywolitkowego.
I tylko z szydełkiem się nawzajem nie polubiliśmy. Ani szydełkowanie, anie szydełkowe wyroby nie przypadły mi do gustu.
Będę dłubać i blogować dalej. Jest przecież tyle technik rękodzielniczych do oswojenia i opanowania...

niedziela, 7 marca 2010

Bo mi sie różowego zachciało...


Pół roku temu nieopatrznie pofolgowałam swej miłości do kolorów podczas polowania na włóczkę i niedługo potem zapragnęłam z trofeów myśliwskich zrobić użytek. Ponieważ zachciało mi się różowego, a miam tylko dwa motki włóczki w tym kolorze, więc postanowiłam postawić na szalik. Muszę się w tym miejscu przyznać, że oprócz tego, że jestem miłośnikiem kolorów, jestem także kołtunem - trudno mi się samej przed sobą przyznać do niejakiej skłonności do różowego, jeszcze trudniej jest mi przemycać do garderoby "do ludzi" różowe akcenty. A jeśli już, to zakamuflowane, niespecjalnie wyeksponowane.

Pragnę także wyznać, że zachwyciły mnie fale. Zobaczyłam je w doskonałym wykonaniu u Brahdelt i zapragnęłam mieć własne.
Połączenie mojego kołtuństwa, zamiłowania do kolorów oraz namiętności do fal dało efekt w postaci szaliczka robionego wzorem feather and fan. Co myślę o efekcie?
Cóż, dość daleko mi do zachwytu. Właściwie bardzo daleko...
Kolory typowo letnie + wełniana włóczka = zgrzyt.
Wzór jednostronny w szaliku + kilka kolorów = błąd.
Wzór ażurowy w szaliku + konieczność blokowania po każdym praniu = obraza względów praktycznych.No i w ogóle jakoś tak wyszło nie bardzo... Niespecjalnie widzę to akcesorium na sobie.


No, ale pokazuję, pokazuję. Trzeba zjeść tę żabę i nad nastepnym projektem dłużej pomyśleć.
Ps. Dzisiejszy wpis sponsorowały różowe welurowe domowe spodnie.