...poświąteczny, czyli troche tego, trochę owego. Na początek zdjęcie obiecane pewnej osobie półtora miesiaca temu... Świateczny klimat w tym roku współtworzyły trzy cudowne motylki od samej Matki Boskiej...
...oraz informacja, skąd sie biorą święte mikołaje (pisownia zamierzona). Uwaga, treści drastyczne:
http://www.youtube.com/watch?v=g0-ASWyNkzQ
i
http://www.youtube.com/watch?v=wsdwYFnh-2Q
wtorek, 29 grudnia 2009
wtorek, 8 grudnia 2009
W oczekiwaniu na Święty Spokój
Żyję. Czekam na Święty Spokój i kilka dni luzu, albowiem życie zawodowe chwilowo mnie nie rozpieszcza. Mam sporo pracy konepcyjnej (która, mam nadzieję, nie okaże się anty-koncepcyjną, czyli że się rzecz nie rypnie, jak to czasami bywa w Wielkim Świecie) i fizycznej, bo klepanie w klawiaturę z pewnością nie jest pracą umysłową.
Czytam. I jest to jedyne z moich zainteresowań, które mam siłę i ochotę rozwijać. Ostatnio przenoszę "moję duszę utęsknionę" do Indii z okresu II Wojny Światowej, a to za pomocą Tetralogii Indyjskiej (The Raj Quartet) Paula Scotta. Jest to wielce interesujace studium przebogatych stosunków społecznych, rasizmu, uprzedzeń klasowych, tzw. dobrego towarzystwa angielskiego oraz przepychanek politycznych między Anglikami a rodzimymi mieszkańcami Indii w procesie uzyskiwania przez Indie niepodległości. Szczególnie interesujący jest rozdźwięk pomiędzy tym, jak jedna ze stron sie postrzega a tym, jak jest postrzegana przez drugą. Raczej nie jest to pozycja dla miłosników bollywoodzkiego klimatu.
Piekę. Głównie pierniczki. Robię to w skali masowej i uzależniam się od tej czynności. Nie mogę przestać produkować tych przepysznych gwiazdek z lukrem i cukrem.
A marzą mi się piernikowe domki...
Czytam. I jest to jedyne z moich zainteresowań, które mam siłę i ochotę rozwijać. Ostatnio przenoszę "moję duszę utęsknionę" do Indii z okresu II Wojny Światowej, a to za pomocą Tetralogii Indyjskiej (The Raj Quartet) Paula Scotta. Jest to wielce interesujace studium przebogatych stosunków społecznych, rasizmu, uprzedzeń klasowych, tzw. dobrego towarzystwa angielskiego oraz przepychanek politycznych między Anglikami a rodzimymi mieszkańcami Indii w procesie uzyskiwania przez Indie niepodległości. Szczególnie interesujący jest rozdźwięk pomiędzy tym, jak jedna ze stron sie postrzega a tym, jak jest postrzegana przez drugą. Raczej nie jest to pozycja dla miłosników bollywoodzkiego klimatu.
Piekę. Głównie pierniczki. Robię to w skali masowej i uzależniam się od tej czynności. Nie mogę przestać produkować tych przepysznych gwiazdek z lukrem i cukrem.
A marzą mi się piernikowe domki...
piątek, 13 listopada 2009
Czapka
Popełniłam czapkę niemowlęcą, obiecaną siostrze i siostrzenicy już dobre pół roku temu. Wtedy jeszcze, kiedy każda robótka dziewiarska paliła mi się w rękach, a ja spędzałam czas poświęcony na urzędniczą poranną kawę na szukaniu nowych ciekawych wzorów, wielu wzorów, całego multum wzorów na druty.
Wykonanie czapki stanowiło próbę oswojenia się z włóczką, drutami i mozolnym przerabianiem oczek po dwóch miesiącach absolutnego wstrętu. Oswajanie szło opornie, lecz na szczęście okazało sie, że wolę miałam wówczas silniejszą, niż uprzedzenie, a więc rzecz udało się skończyć (choć przyznaję, ostatnie oczka i wciaganie nitek odbyło sie w zwwyżkującym poczuciu obrzydzenia).
Czapeczka okazala się być bardzo ładnym kawałkiem dzianiny, zrobionym z mięciutkiej włóczki wełnianej z homeopatyczną domieszką jedwabiu. Włoczkę pozyskałam sto lat temu w moim ulubionym sklepiku, o którym już parę razy wspominałam. Czapeczka jest błękitna, z dwoma białymi paseczkami przy brzegu (czółku?), wykończona trzema fredzlami wykonanymi w technice i-cord.
Czemu tak piszę i piszę o czapce, a nic nie pokazuję? Otóż jedyną fotkę, i to oburzająco złej jakości, udało mi sie trzasnąć aparatem z telefonem, bo akurat aparat solo nie wykazywał chęci współpracy. Natomiast mój komputer dośc długo już wyszukuje oprogramowania, dzięki któremu mogłabym dostać się do zdjęc w telefonie-aparacie, więc dzisiaj chyba nie ma co liczyć na wklejenie stosownej fotografii.
Niemniej jednak, czapeczka nie była stuprocentowym sukcesem, a zaledwie, powiedzmy, osiemdziesięcioprocentowym. Otóż okazało się, że dziecię mojej siostry posiada czerep o objętości przekraczającej 60 oczek, przerobionych drutami rozm. 3.5, włóczką przeznaczoną na druty rozm. 4. Zatem, zamierzony luz pod czapką okazał sie fikcją. Czapka, niestety, jest akurat, czyli lekko za mała (jesli wziąć pod uwagę dynamikę wzrostu niemowlęcia).
Zatem czeka mnie powtórka z rozrywki...
Wykonanie czapki stanowiło próbę oswojenia się z włóczką, drutami i mozolnym przerabianiem oczek po dwóch miesiącach absolutnego wstrętu. Oswajanie szło opornie, lecz na szczęście okazało sie, że wolę miałam wówczas silniejszą, niż uprzedzenie, a więc rzecz udało się skończyć (choć przyznaję, ostatnie oczka i wciaganie nitek odbyło sie w zwwyżkującym poczuciu obrzydzenia).
Czapeczka okazala się być bardzo ładnym kawałkiem dzianiny, zrobionym z mięciutkiej włóczki wełnianej z homeopatyczną domieszką jedwabiu. Włoczkę pozyskałam sto lat temu w moim ulubionym sklepiku, o którym już parę razy wspominałam. Czapeczka jest błękitna, z dwoma białymi paseczkami przy brzegu (czółku?), wykończona trzema fredzlami wykonanymi w technice i-cord.
Czemu tak piszę i piszę o czapce, a nic nie pokazuję? Otóż jedyną fotkę, i to oburzająco złej jakości, udało mi sie trzasnąć aparatem z telefonem, bo akurat aparat solo nie wykazywał chęci współpracy. Natomiast mój komputer dośc długo już wyszukuje oprogramowania, dzięki któremu mogłabym dostać się do zdjęc w telefonie-aparacie, więc dzisiaj chyba nie ma co liczyć na wklejenie stosownej fotografii.
Niemniej jednak, czapeczka nie była stuprocentowym sukcesem, a zaledwie, powiedzmy, osiemdziesięcioprocentowym. Otóż okazało się, że dziecię mojej siostry posiada czerep o objętości przekraczającej 60 oczek, przerobionych drutami rozm. 3.5, włóczką przeznaczoną na druty rozm. 4. Zatem, zamierzony luz pod czapką okazał sie fikcją. Czapka, niestety, jest akurat, czyli lekko za mała (jesli wziąć pod uwagę dynamikę wzrostu niemowlęcia).
Zatem czeka mnie powtórka z rozrywki...
wtorek, 10 listopada 2009
Lucyna uznała, że warto, mieć mieć oko na mojego bloga. Dzięki, Lucyno, za to wyróżnienie i za rozbudzenie motywacji do blogowania. Ja sama zaś nie będę przekazywać pałeczki, bo po pierwsze mam oko na wiele różnych miejsc w sieci, a po wtóre zabawa ta przewinęła sie falą po wszystkich blogach, które odwiedzam, już bodaj trzykrotnie w ostatnich dwóch miesiącach.
***
Poza tym, tak blogiem a prawdą, trochę mnie te zabawy blogowe irytują. Ja wiem, sobek jestem i samotnik, typ blogera aspołeczny. Człowiek chcąc nie chcąc (zwykle nie chcąc) trafia w wir dziwacznych zdarzeń, zostaje zmuszony do dokonania dziwacznych wyborów, zróżnicowania znajomych na lepszych i lepsiejszych i bez przekonania multiplikuje treści w sieci.
***
Hm, znowu krytyka... Coraz częściej mi sie zdarza. Ciekawe, czemu mi się taki "tryb radykalny" włączył...
wtorek, 20 października 2009
Wracam do siebie...
Jakoś gorzej mi idzie blogowanie ostatnio...
Już od dłuższego czasu przymierzałam się do napisania kolejnego postu, bo temat, owszem, jest. Tylko z weną jakby słabiej...Wycofałam się ostatnio z wiekszości miejsc w sieci, z rzadka zaglądam na Ravelry. Nie chodzę do kina, ulubionego mojego Iluzjonu. Rzadziej spotykam się ze znajomymi.
Jesień. Ale nie tylko.
Przecież same zmiany pór roku nie powodują takich zmian u względnie stabilnych osób. Zmiana zamieszkania także, chociaż konieczność codziennego dojeżdżania do pracy może wymazać każdy ślad dobrego nastroju, jaki powstał przy porannej herbacie.
Prawda jest taka, że zmian w moim życiu jest daleko więcej, niż można to było przypuszczać w sierpniu. Nasza rodzina powiększy się na wiosnę.
Oto przyczyna nieprzyjemnych wspomnień z urlopu w Szkocji, awersji do drutów, włóczek i dziergadeł (zwłaszcza o grubych splotach warkoczowych...), niechęci do aktywności towarzyskiej i tak dalej i temu podobne...
Mogę jedynie liczyć, że skoro wena wróciła z wakacji i umożliwiła mi sklecenie tego pościka, skoro nie robi mi się już tak wyraźnie niedobrze na widok dzianin na wystawach sklepowych i skoro powoli wracam do rozmaitych miejsc w sieci, to wszystko idzie ku dobremu.
Oby.
Już od dłuższego czasu przymierzałam się do napisania kolejnego postu, bo temat, owszem, jest. Tylko z weną jakby słabiej...Wycofałam się ostatnio z wiekszości miejsc w sieci, z rzadka zaglądam na Ravelry. Nie chodzę do kina, ulubionego mojego Iluzjonu. Rzadziej spotykam się ze znajomymi.
Jesień. Ale nie tylko.
Przecież same zmiany pór roku nie powodują takich zmian u względnie stabilnych osób. Zmiana zamieszkania także, chociaż konieczność codziennego dojeżdżania do pracy może wymazać każdy ślad dobrego nastroju, jaki powstał przy porannej herbacie.
Prawda jest taka, że zmian w moim życiu jest daleko więcej, niż można to było przypuszczać w sierpniu. Nasza rodzina powiększy się na wiosnę.
Oto przyczyna nieprzyjemnych wspomnień z urlopu w Szkocji, awersji do drutów, włóczek i dziergadeł (zwłaszcza o grubych splotach warkoczowych...), niechęci do aktywności towarzyskiej i tak dalej i temu podobne...
Mogę jedynie liczyć, że skoro wena wróciła z wakacji i umożliwiła mi sklecenie tego pościka, skoro nie robi mi się już tak wyraźnie niedobrze na widok dzianin na wystawach sklepowych i skoro powoli wracam do rozmaitych miejsc w sieci, to wszystko idzie ku dobremu.
Oby.
poniedziałek, 14 września 2009
Poronione projekty
Czasami, podczas przeglądania sieci w poszukiwaniu inspiracji, natrafiam na projekty kuriozalne, czasem niedopracowane, a czasami po prostu... poronione. Można sie czasem zastanawiać, co autor projektu miał na myśli.
Za przykład niech posłuży ten projekt (mało czytelne zdjęcie przedstawia kamizelkę ze ściagaczowym karczkiem i dołem przerabianym wzorem, który Dagi nazwała "naparstnica"):
http://www.wilferts.dk/shop/index.php?act=viewProd&productId=21
Pierwsze, z czym mi się skojarzył, to okładka płyty „Delicate sound of thunder” Pink Floyd.
Potem przyszła mi na myśl Diana z Efezu i wszystkie starożytne przedstawienia multipiersiastych bogiń.
Za przykład niech posłuży ten projekt (mało czytelne zdjęcie przedstawia kamizelkę ze ściagaczowym karczkiem i dołem przerabianym wzorem, który Dagi nazwała "naparstnica"):
http://www.wilferts.dk/shop/index.php?act=viewProd&productId=21
Pierwsze, z czym mi się skojarzył, to okładka płyty „Delicate sound of thunder” Pink Floyd.
Potem przyszła mi na myśl Diana z Efezu i wszystkie starożytne przedstawienia multipiersiastych bogiń.
Najgorsze w przypadku tego projektu jest to, że brakuje dopisku, czy projekt jest na poważnie, czy tak dla jaj. Czy projektant nie wykazał się wyobraźnią, czy przeciwnie, forma kamizeli ma jakieś przesłanie ideologiczne, na przykład ultrafeministyczne.
Jeżeli to drugie, to można artyście projektantowi wybaczyć.
Jeżeli to pierwsze, ów artysta powinien spłonąć na stosie. Howgh!
PS: Jestem ostatnimi czasy mało aktywna, jeśli chodzi o robótkowanie.
Zaglądam wprawdzie na druciarskie blogi, ale nie jestem w stanie wykrzesać z siebie inwencji, by wrzucić jakiś komentarz, zsocjalizować sie ze środowiskiem... Nie mogę patrzeć na włóczkę.
Prowadzę ostatnio zbyt ciekawe życie, jak w chińskim przysłowiu/przekleństwie...
czwartek, 3 września 2009
Długo się nie odzywałam... Nie było czasu, by zebrać myśli, nastroju, by je ubrać w słowa.
Przez ostatnie trzy tygodnie wydarzyło się wiele rzecz.
Po pierwsze, Przemek uznał mój blog za wart uwagi. Bardzo Ci dziękuję Przemku ta to wyróżnienie. Reguły zabaw blogowych przewidują, że odznaczony w zabawie przekazuje pałeczkę dalej. Ja jednak wyłamię się z tej sztafety, ponieważ musiałabym wskazać na wszystkie osoby, których blogi czytam.
Po drugie, w piątek wróciłam z urlopu w Szkocji. Przyznam, że wyjazd „dał mi trochę w kość”. Zapewne nieprędko udam się znowu do kraju anglosaskiego. Nie podoba mi się tamtejsza atmosfera, tamtejsze jedzenie i tamtejsze mądre wynalazki typu dwa krany nad jedną umywalką, jeden z wrzątkiem, drugi z lodowatą wodą...
Podobały mi się za to morskie wybrzeża, górskie prawie bezdroża (drogi były: jednopasmowe dwukierunkowe, z mijankami), i stada kompletnie wyluzowanych, malowanych owiec.
Po trzecie, na drutach niewiele się dzieje. Podczas wyjazdu zaczęłam szaliczek z ażurowym liściastym motywem, z gryzącej wełny w pięknym jesiennym kolorze. Od tamtego czasu nie mam weny. W ogóle mnie do wełny nie ciągnie. Możliwe, że ciągle nie rozpakowane po przeprowadzce pudła rozpraszają moja uwagę twórczą. Możliwe...
Przez ostatnie trzy tygodnie wydarzyło się wiele rzecz.
Po pierwsze, Przemek uznał mój blog za wart uwagi. Bardzo Ci dziękuję Przemku ta to wyróżnienie. Reguły zabaw blogowych przewidują, że odznaczony w zabawie przekazuje pałeczkę dalej. Ja jednak wyłamię się z tej sztafety, ponieważ musiałabym wskazać na wszystkie osoby, których blogi czytam.
Po drugie, w piątek wróciłam z urlopu w Szkocji. Przyznam, że wyjazd „dał mi trochę w kość”. Zapewne nieprędko udam się znowu do kraju anglosaskiego. Nie podoba mi się tamtejsza atmosfera, tamtejsze jedzenie i tamtejsze mądre wynalazki typu dwa krany nad jedną umywalką, jeden z wrzątkiem, drugi z lodowatą wodą...
Podobały mi się za to morskie wybrzeża, górskie prawie bezdroża (drogi były: jednopasmowe dwukierunkowe, z mijankami), i stada kompletnie wyluzowanych, malowanych owiec.
Po trzecie, na drutach niewiele się dzieje. Podczas wyjazdu zaczęłam szaliczek z ażurowym liściastym motywem, z gryzącej wełny w pięknym jesiennym kolorze. Od tamtego czasu nie mam weny. W ogóle mnie do wełny nie ciągnie. Możliwe, że ciągle nie rozpakowane po przeprowadzce pudła rozpraszają moja uwagę twórczą. Możliwe...
piątek, 28 sierpnia 2009
niedziela, 16 sierpnia 2009
FO
Nareszcie coś skończonego i jednocześnie ładnego:
Świeżo z drutów spłynął szalik z Himalaya Padisah. Wzór tu
A poza tym udało nam się przeprowadzić. Obeszło sie bez poważniejszych spięc, choć atmosfera bywała ciężkawa. Nikt z nas nie przypuszczał, ile rzeczy może sie zmieścić w kawalerce.
Jednak za urządzanie mieszkania wezmę się za dwa tygodnie, po powrocie z urlopu. O ile nie zginę w tym kraju, w którym wszyscy jeżdżą pod prąd.
środa, 12 sierpnia 2009
Sen/Dream
Dziś w nocy miałam sen o spadajacych gwiazdach. Zobaczcie, co ujrzałam po otworzeniu google:
This night I had a dream about shooting stars. Now look what google prepared to me today (Perseid Meteor shower)
UPDATE:
Udało mi się zobacvzyć kilka meteorów ^__^
Chociaż niewiele wskazywało na to, że sie uda. Dopiero wieczorem wymiotło z nieba chmury, a meteory były tak intensywne, ze były widoczne pomimo miejskiego oświetlenia tłumiącego światło gwiazd...
poniedziałek, 10 sierpnia 2009
czwartek, 6 sierpnia 2009
Młyn/Grind
Jak wskazuje tytuł, w mym życiu zapanował chwilowo spory chaos. Mnóstwo rzeczy dzieje sie na raz.
Najważniejsza i najtrudniejsza logistycznie jest przeprowadzka. Zmieniam obecne tanie-choć w nieskim standardzie-choć w doskonałej lokalizacji-choć za małe mieszkanie na wieksze-ale droższe-ale w lepszym standardzie-ale strasznie daleko położone. I to już za chwilę, bo 15 sierpnia.
Drugie logistycznie łatwiejsze lecz nie mniej stresujące to wyprawa do Szkocji. To już 17.
A w międzyczasie - rozruch knajpki, pakowanie, kompletowanie rzeczy na wyjazd.
Padam.
As title shows, I have some mess in my life now. Bunch of things is happening in the same time and I hardly manage with it.
First and most important is moving. I'm changing my cheap-but low standard-but in excellent location-but really small flat to bigger-but more expensive-but higher standard-but in far city's quater, and it's comming very soon, august 15.
Secondly, we are preparing for our trip to Scotland, which is stresful too.
And meanwhile me and my friends are trying to run freshly opened cafe.
środa, 5 sierpnia 2009
Może kawy?
Może kawy?
...w takim otoczeniu?
- to zapraszam.
Warszawa, ulica Brzozowa 27/29, tuż koło Kamiennych Schodków na Starym MIeście.
poniedziałek, 3 sierpnia 2009
Znowu włóczki/yarns again
Przedstawiam wam moje najświeższe nabytki/my new yummy yarns:
Odwiedziłam wczoraj mój ulubiony sklepik włóczkowy. Jest to bardzo niebezpieczne miejsce, małe, zaciszne, z dwoma li tylko szafkami włóczek, w swej podstępności ustawionych przystępnie. Jako, że jest to w zasadzie sklepik dyskontowy, dłuższych serii włóczkowych się nie uświadczy. Zwykle sukcesem zbieracza jest wyszperanie trzech-czterech motków jednego rodzaju włóczki. Zdobycie, powiedzmy, ośmiu czy dziesięciu - to najszerszy uśmiech losu. Za to włóczki to nie byle jakie. Główny asortyment to skandynawskie bądź angielskie "setki", rzadziej domieszki, natomiast akryle goszczą na półeczce "dziecięcej".
A ja już się nauczyłam, że jak jest coś smakowitego, to należy brać, niezależnie od bieżącego zapotrzebowania czy też pomysłu na wykorzystanie. Bo kiedy sie sklepik odwiedzi następnym razem, smakowitości i cudowności włóczkowych już może nie być.
Tak więc staję sobie zwykle koło półeczki i płynnym ruchem i bez mrugniecia okiem wyciagam to, to, tamto, o i jeszcze jedno...
Tym razem natchnęło mnie na oranże i barwy naturalne (dwa różowe motki wziełam już wychodząc - ach, ten kolor...) . Motki z metką to tweedy Rowana (!!!), pozostałe to włóczki norweskie, a włóczkowy deser przybrany jest mohairowym gratisem. Mniam!
Czas rozpocząć dzierganie drobiazgów na jesień i zimę.
Time to knit some atumn and winter accessories.
Rocznica Powstania Warszawskiego i co z tego wynikło.../The Warsaw Uprising Anniversary and what came out from it...
Była sobie rocznica:/Once there was an anniversairy:
ktoś przy tej okazji zarobił/someone earned some money
ktoś zadbał o swój wizerunek i podbił popularność/someone gained popularity
a pewne grupy interesu* postanowiły zawłaszczyć sobie powstanie/some groups of interests tried to apprppriate The Uprising for themselves...
Była sobie rocznica...
*) na zdjęciu pierwszym sprzedawca zniczy, na drugim koszmarna scenografia do szoł z powstaniem w tle ("w hołdzie"), na trzecim wieńce od klubów/sympatyków dwóch znanych warszawskich klubów piłkarskich...
*)on first photo - candle seller, on second - stage desing straight from nightmare, on third - wreaths from two most famous soccer clubs/fans in city.
ktoś przy tej okazji zarobił/someone earned some money
ktoś zadbał o swój wizerunek i podbił popularność/someone gained popularity
a pewne grupy interesu* postanowiły zawłaszczyć sobie powstanie/some groups of interests tried to apprppriate The Uprising for themselves...
Była sobie rocznica...
*) na zdjęciu pierwszym sprzedawca zniczy, na drugim koszmarna scenografia do szoł z powstaniem w tle ("w hołdzie"), na trzecim wieńce od klubów/sympatyków dwóch znanych warszawskich klubów piłkarskich...
*)on first photo - candle seller, on second - stage desing straight from nightmare, on third - wreaths from two most famous soccer clubs/fans in city.
czwartek, 30 lipca 2009
Liberia/Livery jacket
Ostatnio popełniłam liberię dla przyjaciela, odtwarzającego późny piętnasty wiek. Liberia taka jest wymagana od wszystkich chcących dołączyć do Kompanii św. Jerzego.
Lately I 'commited' a livery jacket for my friend. He is reenactor of late fourteen hundreds and is to join to Company of Saint George (they have definited costume requirements).
Całość jest w miarę luźną ale dopasowaną do sylwetki kamizelką, uszytą z ośmiu części.
Some usual mess to manage...
Podszewka w robocie (niestety, nie dorobiłam się jeszcze replik igieł średniowiecznych, ale może już wkrótce).
Lining in making (I still don't have replica needles, but working on it).
Podszewka/linning:
Zdjęcia zadowolonego klienta być może pojawią sie juz po niedzieli.
Pictures of satisfied customer will possibly appear after weekend.
poniedziałek, 27 lipca 2009
środa, 22 lipca 2009
poniedziałek, 20 lipca 2009
Camping
Czuję się jak na kampingu.
Nie chodzę do pracy, nie mam ciepłej wody, nie mam gazu. Do niedawna nie miałam również czajnika elektrycznego. Spożywamy zatem z małżonkiem suchy prowiant lub posiłki instant lub dania na przynos oraz zażywamy orzeźwienia kąpiąc się w strumieniach lodowatej wody (co się zmieniło na szczęście wraz z przybytkiem w postaci wzmiankowanego czajnika) - i tak od środy.
Normalnie brakuje tylko komarów, lasu i jeziora.
A to wszystko dzięki zwolnieniu lekarskiemu i remontowi gazociągu.
I feel like I'm on holidays, especially since last Wednesday.
I don't go to work, I don't have warm water nor gas in cooker.
Until Saturday I also lacked electric kettle. With my husband we're eating instant dishes and takeaway food. Every day we enjoy refreshment in ice cold water (which fortunately channged since we have electric kettle).
The only missing parts of this are mosquitos, forest and lake...
All of that thanks to sick leave and gas-pipe repair.
sobota, 18 lipca 2009
Kwiaty polne
Nareszcie coś skończonego i jednocześnie nadającego się do noszenia.
Rzeczywiście, dobrze korzystać ze sprawdzonego wzoru, zwłaszcza gdy jest się młodą rękodzielniczką.
Wzór posłużył mi jako baza. Zawsze miałam problem z ogarnięciem zagadnienia palca: jak dodawać oczka, ile dodać, jak je potem połączyć, by palec nie był za ciasny, nie odstawał i w ogóle wyglądał.
Tym razem mi się udało. Idealnie współpracują: włóczka, jej kolor, wzór mitenek oraz ażurowy motyw.
środa, 15 lipca 2009
* * *
środa, 8 lipca 2009
Symfonia "Nieszczęście"
Wczorajszy dzień był dniem złym. Zaczął się średnio źle, co objawiało się kompletną niemocą intelektualną w sposób znaczny utrudniającą pracę, nastawieniem przeciwko światu i jego wyzwaniom, odpływem wszelkiej weny twórczej. Nawet zastanawiałam się, czy nie napisać czegoś ciekawego o nudzie, ale, tak jak wspomniałam, wena odleciała chyba na Antypody...
Kiedy już udało mi się wypełznąć z pracy, zaczęłam szukać ładnej włóczki na szal, co to go sobie planowałam zrobić na rodzinne "wilekie wyjście". Niestety, żaden z moich zaufanych sklepów nie miał takiej włóczki w asortymencie. "Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się nie lubi", pomyślałam, i udałam się do pobliskich Kupieckich Domów Towarowych (co jest elegancką nazwą dla targowiska z taniochą i tandetą chińską, gdzie jednak można czasem upolować coś nieobciachowego). Wyprawa zakończyła sie fiaskiem. W całej hali kupieckiej były trzy modele bolerek, z których każdy był krojony na garbusa. Zadowoliłam sie szalem.
Wyszedłszy, miałam poczucie, że mój zły dzień chyli się ku końcowi, że może jutro będzie lepiej. Rozciągały się wszak przede mną pewne perspektywy towarzysko-rozrywkowe, więc zapomniałam o chandrze i zapaści intelektualnej i zaczełam się rozkoszować wieczorem. Nawet nie przypuszczałam, że był to podstępny wybieg Złego Dnia, mający uśpić moją czujność przed nadchodzącym FINAŁEM, którym była upojna wizyta w szpitalu bródnowskim na ostrym dyżurze, spowodowana skręceniem kostki (bo jeden schodek był...)
Tak więc siedzę sobie w domu, z nogą zagipsowaną na trzy spusty i na trzy tygodnie, zażywam iniekcyjki, zawiesinki i kapsułki i wygląda na to, ze wreszcie ponadrabiam moje wszystkie zaległości robótkowe.Jak nie z pasji, to z nudów.
Yesterday was VERY BAD DAY, which finished with crescendo of misfortune. I had twisted my ankle and so for next three weeks I will stay home with my leg in plaster cast...Well, at least I'll finish all my unfinished objects (to kill boredom)...
Kiedy już udało mi się wypełznąć z pracy, zaczęłam szukać ładnej włóczki na szal, co to go sobie planowałam zrobić na rodzinne "wilekie wyjście". Niestety, żaden z moich zaufanych sklepów nie miał takiej włóczki w asortymencie. "Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się nie lubi", pomyślałam, i udałam się do pobliskich Kupieckich Domów Towarowych (co jest elegancką nazwą dla targowiska z taniochą i tandetą chińską, gdzie jednak można czasem upolować coś nieobciachowego). Wyprawa zakończyła sie fiaskiem. W całej hali kupieckiej były trzy modele bolerek, z których każdy był krojony na garbusa. Zadowoliłam sie szalem.
Wyszedłszy, miałam poczucie, że mój zły dzień chyli się ku końcowi, że może jutro będzie lepiej. Rozciągały się wszak przede mną pewne perspektywy towarzysko-rozrywkowe, więc zapomniałam o chandrze i zapaści intelektualnej i zaczełam się rozkoszować wieczorem. Nawet nie przypuszczałam, że był to podstępny wybieg Złego Dnia, mający uśpić moją czujność przed nadchodzącym FINAŁEM, którym była upojna wizyta w szpitalu bródnowskim na ostrym dyżurze, spowodowana skręceniem kostki (bo jeden schodek był...)
Tak więc siedzę sobie w domu, z nogą zagipsowaną na trzy spusty i na trzy tygodnie, zażywam iniekcyjki, zawiesinki i kapsułki i wygląda na to, ze wreszcie ponadrabiam moje wszystkie zaległości robótkowe.Jak nie z pasji, to z nudów.
Yesterday was VERY BAD DAY, which finished with crescendo of misfortune. I had twisted my ankle and so for next three weeks I will stay home with my leg in plaster cast...Well, at least I'll finish all my unfinished objects (to kill boredom)...
poniedziałek, 29 czerwca 2009
W tropikach
Żar się leje z nieba, a woda, która zalewała nas nieustanni od dwóch miesięcy paruje na potęgę. Jest parno nie do zniesienia. Pranie nie chce schnąć, papiery są wilgotne, takoż i wełny.
Moja bardzo oblatana w temacie wełen przyjaciółka uświadomiła mi kiedyś, że dziwny, niezbyt przyjemny zapaszek wydzielany przez mokrą wełnę owczą powodowany jest przez jakieś związki siarki (siarkowodór?), powstające właśnie w reakcji na wodę. Wszystkie wełniane materiały, które dekatyzuję, rzeczywiście śmierdzą, dopóki nie wyschną. Wszystkie robótki z włóczki zawierające wełnę - tak samo.
Ta sama przypadłość dotyczy teraz pozostałych wełen w mieszkaniu – motki, kłębki i robótki wydzielają ten paskudny zapaszek.
W imię poszerzania wiedzy o otaczającym nas świecie, czy ktokolwiek z was wie, jak to dokładnie jest z tą reakcją chemiczną i czemu tak się dzieje?
Jeśli chodzi o robótki, to zwolniłam ostatnio troszkę, to fakt, ale idę wciąż do przodu. Millefiori się dzierga, rząd po rządku, nudnym ściegiem dżersejowym. Juz zaraz, juz za chwilę zacznę robić wykroje na pachy w części plecowej (o rany, też mi rewelacja...). Shipwreck, dawny, zapomniany Shipwreck zyskał wczoraj kolejnych kilka rzędów bordiury. Myślę, że jestem gdzieś w jednej trzeciej tej części. Idzie wolniutko. Wciąż mam jeszcze mnóstwo koralików do rozmieszczenia na włóczce...
Skończonego szarego szala nadal nie zblokowałam, bo i warunków ku temu nie ma, biorąc pod uwagę wilgotność powietrza.
Reszta leży po katach i czeka na zmiłowanie.
There is heat here in Warsaw, which came after nearly two months of raining. Humidity reaches highest rates so it’s hard to breathe, no mention of activity. Laundry does not drying, papers are damp and so wool.
A friend of mine who has lot of in common with wool once enlightened me, that strange smell given off wet wool is caused by some sulfuric compound (hydrogen sulphide maybe?).
All woolen fabrics and knitted fabric give off that particular smell when wet.
And now all of my yarn stashed in house, all knitting works smell the same because of humidity.
Now, does anyone know exactly what chemical reaction causes that smell and what compound is given off?
Regarding knitting slowly I’m making progres in my Millefiori Cardigan (I have knitted haplf of the back piece). I also made some rows of border piece in Shipwreck Shawl (I think that I’m in one third of this piece), but it goes even slower that any other work because of beads – I still have lot of them to place on yarn...
My last Finished Object is still unblocked. Guess why? – humidity.
All remaining works are crying for mercy, stashed somewhere in corners...
Moja bardzo oblatana w temacie wełen przyjaciółka uświadomiła mi kiedyś, że dziwny, niezbyt przyjemny zapaszek wydzielany przez mokrą wełnę owczą powodowany jest przez jakieś związki siarki (siarkowodór?), powstające właśnie w reakcji na wodę. Wszystkie wełniane materiały, które dekatyzuję, rzeczywiście śmierdzą, dopóki nie wyschną. Wszystkie robótki z włóczki zawierające wełnę - tak samo.
Ta sama przypadłość dotyczy teraz pozostałych wełen w mieszkaniu – motki, kłębki i robótki wydzielają ten paskudny zapaszek.
W imię poszerzania wiedzy o otaczającym nas świecie, czy ktokolwiek z was wie, jak to dokładnie jest z tą reakcją chemiczną i czemu tak się dzieje?
Jeśli chodzi o robótki, to zwolniłam ostatnio troszkę, to fakt, ale idę wciąż do przodu. Millefiori się dzierga, rząd po rządku, nudnym ściegiem dżersejowym. Juz zaraz, juz za chwilę zacznę robić wykroje na pachy w części plecowej (o rany, też mi rewelacja...). Shipwreck, dawny, zapomniany Shipwreck zyskał wczoraj kolejnych kilka rzędów bordiury. Myślę, że jestem gdzieś w jednej trzeciej tej części. Idzie wolniutko. Wciąż mam jeszcze mnóstwo koralików do rozmieszczenia na włóczce...
Skończonego szarego szala nadal nie zblokowałam, bo i warunków ku temu nie ma, biorąc pod uwagę wilgotność powietrza.
Reszta leży po katach i czeka na zmiłowanie.
There is heat here in Warsaw, which came after nearly two months of raining. Humidity reaches highest rates so it’s hard to breathe, no mention of activity. Laundry does not drying, papers are damp and so wool.
A friend of mine who has lot of in common with wool once enlightened me, that strange smell given off wet wool is caused by some sulfuric compound (hydrogen sulphide maybe?).
All woolen fabrics and knitted fabric give off that particular smell when wet.
And now all of my yarn stashed in house, all knitting works smell the same because of humidity.
Now, does anyone know exactly what chemical reaction causes that smell and what compound is given off?
Regarding knitting slowly I’m making progres in my Millefiori Cardigan (I have knitted haplf of the back piece). I also made some rows of border piece in Shipwreck Shawl (I think that I’m in one third of this piece), but it goes even slower that any other work because of beads – I still have lot of them to place on yarn...
My last Finished Object is still unblocked. Guess why? – humidity.
All remaining works are crying for mercy, stashed somewhere in corners...
poniedziałek, 22 czerwca 2009
O podlaskich koronkach
Nabyłam jakiś czas temu drogą kupna podręcznik do robienia na drutach estońskich zwiewnych ażurów. Kosztowała swoje, ale jestem z niej bardzo zadowolona, bo w miarę w bezbolesny sposób przeprowadza czytelnika za rączkę po raju luksusowych szaliczków z dziurkami i groszkami. Przedstawia z jednej strony historię estońskich wytwórczyń tych małych dzieł sztuki, a z drugiej strony raczy zdjęciami dzieł inspirowanych vintage’owymi wzorami.
Postanowiłam pochwalić się książeczką przed mamą szanownego małżonka, kobitką bardzo sympatyczną i ceniącą piękne rzeczy.
Mama, kartkując książeczkę wykrzykiwała co chwila: „O! Babcia robiła kiedyś takie serwetki! Dokładnie ten sam wzór! Identyczne!”
Babcia pochodzi z Podlasia.
Bywam u niej.
Wiem, że robiła na drutach, ale jakoś nigdy nie rozmawiałam z nią o tym...
No proszę, to ja kupuję książkę napisaną przez Amerykankę, która przedstawia rzekomo unikalne wzory, a tuż pod ręką mam skarbnicę wiedzy, i to tym cenniejszą, że mogę otrzymać praktyczną lekcje wzoru.
Tak sobie myślę, że jest to znak naszych czasów. Rozluźniają więzy międzypokoleniowe. Dorosłe dzieci rzadko mieszkają z rodzicami, a już z dziadkami prawie w ogóle, a przecież sto lat temu kilka pokoleń mieszkających razem było zupełnie zwyczajnym zjawiskiem. Wówczas to kobiety siadywały razem i wytwarzały ubrania – przędły, tkały, dziergały, haftowały. Jeden wzór przechodził z pokolenia na pokolenie płynnie, przez obserwację i wspólne wykonywanie.
A teraz, by nauczyć się tego, co robiła kiedyś babcia, sprowadzam drogą książkę zza granicy, w obcym języku.
PS. „Gwiazda Zaranna" spłynęła wczoraj z drutów. Dłubanie z koralikami dało pożądany efekt – jest to prosta chusta z ażurową bordiurą usiana kropelkami rosy. Foty będą, jak będzie odpowiedni klimat.
Postanowiłam pochwalić się książeczką przed mamą szanownego małżonka, kobitką bardzo sympatyczną i ceniącą piękne rzeczy.
Mama, kartkując książeczkę wykrzykiwała co chwila: „O! Babcia robiła kiedyś takie serwetki! Dokładnie ten sam wzór! Identyczne!”
Babcia pochodzi z Podlasia.
Bywam u niej.
Wiem, że robiła na drutach, ale jakoś nigdy nie rozmawiałam z nią o tym...
No proszę, to ja kupuję książkę napisaną przez Amerykankę, która przedstawia rzekomo unikalne wzory, a tuż pod ręką mam skarbnicę wiedzy, i to tym cenniejszą, że mogę otrzymać praktyczną lekcje wzoru.
Tak sobie myślę, że jest to znak naszych czasów. Rozluźniają więzy międzypokoleniowe. Dorosłe dzieci rzadko mieszkają z rodzicami, a już z dziadkami prawie w ogóle, a przecież sto lat temu kilka pokoleń mieszkających razem było zupełnie zwyczajnym zjawiskiem. Wówczas to kobiety siadywały razem i wytwarzały ubrania – przędły, tkały, dziergały, haftowały. Jeden wzór przechodził z pokolenia na pokolenie płynnie, przez obserwację i wspólne wykonywanie.
A teraz, by nauczyć się tego, co robiła kiedyś babcia, sprowadzam drogą książkę zza granicy, w obcym języku.
PS. „Gwiazda Zaranna" spłynęła wczoraj z drutów. Dłubanie z koralikami dało pożądany efekt – jest to prosta chusta z ażurową bordiurą usiana kropelkami rosy. Foty będą, jak będzie odpowiedni klimat.
Once i’ve bought a book about estonian lace. It was quite expensive but I’m fatisfied. It clearly explains technique of knitting lace and displays lot of lovely pattern. Last sunday I showed this book to my mother-in-law ‘cause she likes beautiful things much.
As she leafed through the book she called out “Oh! My mother used to knit such pattern! And that one too! They’re just the same!”
Grandma comes from Podlasie (north-eastern Poland), and I visit her, but never speak about knitting.
Well, it seem’s that these days are just like that. Families of few generations no longer live together as it used to happen hundred years ago. The tradition is no longer handed on from generation to generation, patterns are no longer learned knee to knee.
Now you just need to buy some expensive book just to teach yourself what your grandma used to do.
As she leafed through the book she called out “Oh! My mother used to knit such pattern! And that one too! They’re just the same!”
Grandma comes from Podlasie (north-eastern Poland), and I visit her, but never speak about knitting.
Well, it seem’s that these days are just like that. Families of few generations no longer live together as it used to happen hundred years ago. The tradition is no longer handed on from generation to generation, patterns are no longer learned knee to knee.
Now you just need to buy some expensive book just to teach yourself what your grandma used to do.
czwartek, 18 czerwca 2009
O włóczkach
Zakupiłam u Laury Kashmir, w ilości wystarczającej na rozpinany sweterek, w kolorze jasnobeżowym. W jednym motku mieści się ponad jedna trzecia kilometra włóczki, co sprawia, że jest ona bardzo wydajna. Bardzo trafnym „chłytem maketingowym” jest forma motka, przypominająca dysk UFO. Szalenie mi się to podoba (głupie, a cieszy, nie?). Na metce napisano, że włóczka jest przeznaczona na druty o rozmiarze 4 mm, co moim zdaniem jest pomyłką. Na 3.5 mm robi się w miarę luźno, 3 mm byłyby idealne. (chociaż zapewne wszystko zależy od dziergającego)
Producent włóczki ponadto bardzo udanie dobrał kolory dla całej serii, za wyjątkiem jasnobeżowego. Zakupując właśnie ten odcień spodziewałam się czegoś kolorystycznie zbliżonego do kawy z mlekiem, w rzeczywistości jednak coś Producentowi wpadło do kadzi z barwnikiem, co nadaje różowy odcień (może to malinowa landrynka, może szczur). W rezultacie kolor włóczki w świetle dziennym niepokojąco zbliża się do nieokreślonego spranego bieliźnianego z nieznośnym różowawym akcentem, co szalenie utrudnia wybór modelu do wydrutowania.
Trochę się głowiłam, co by tu wydziergać, by nie wyglądało mdło i doszłam do wniosku, że powinien to być razie model o zdecydowanym akcencie, dawkowanym jednak oszczędnie. Jak na przykład Millefiori cardigan.
Zakupiłam także popielaty KidMohair z Adriafilu, w lokalnej pasmanterii.
Motek jest tak leciuchny i niesamowicie miękki, że sprawia wrażenie chmurki. Zaczęłam jeszcze w dniu zakupu z niego dziergać, tylko po to by stwierdzić, że chyba jeszcze za wcześnie dla mnie na operowanie tak cienką i delikatną włóczką. Za bardzo mi się ślizga po drutach. Włóczka prawie nic nie waży, wiec nie stawia oporu ani powietrzu, ani grawitacji, stąd głupie uczucie, które powoduje, że kurczowo trzymam druty, by w tej mgiełce nie pogubić oczek. Poza tym włóczka jest na tyle cienka, że trudno ją dostrzec w sztucznym świetle. Tak wiec chyba z przerobieniem tej włóczki będę musiała poczekać, aż nabiorę pewności w machaniu drutami.
Producent włóczki ponadto bardzo udanie dobrał kolory dla całej serii, za wyjątkiem jasnobeżowego. Zakupując właśnie ten odcień spodziewałam się czegoś kolorystycznie zbliżonego do kawy z mlekiem, w rzeczywistości jednak coś Producentowi wpadło do kadzi z barwnikiem, co nadaje różowy odcień (może to malinowa landrynka, może szczur). W rezultacie kolor włóczki w świetle dziennym niepokojąco zbliża się do nieokreślonego spranego bieliźnianego z nieznośnym różowawym akcentem, co szalenie utrudnia wybór modelu do wydrutowania.
Trochę się głowiłam, co by tu wydziergać, by nie wyglądało mdło i doszłam do wniosku, że powinien to być razie model o zdecydowanym akcencie, dawkowanym jednak oszczędnie. Jak na przykład Millefiori cardigan.
Zakupiłam także popielaty KidMohair z Adriafilu, w lokalnej pasmanterii.
Motek jest tak leciuchny i niesamowicie miękki, że sprawia wrażenie chmurki. Zaczęłam jeszcze w dniu zakupu z niego dziergać, tylko po to by stwierdzić, że chyba jeszcze za wcześnie dla mnie na operowanie tak cienką i delikatną włóczką. Za bardzo mi się ślizga po drutach. Włóczka prawie nic nie waży, wiec nie stawia oporu ani powietrzu, ani grawitacji, stąd głupie uczucie, które powoduje, że kurczowo trzymam druty, by w tej mgiełce nie pogubić oczek. Poza tym włóczka jest na tyle cienka, że trudno ją dostrzec w sztucznym świetle. Tak wiec chyba z przerobieniem tej włóczki będę musiała poczekać, aż nabiorę pewności w machaniu drutami.
Myszoptico, ten Brueghel jest mój. Tylko że to takie neverending opus magnum. Zaczęłam jeszcze na studiach, nadal nie skończyłam...
wtorek, 16 czerwca 2009
Wielkie wyjście
(ta baba tuż za konskim zadem to ja, na razie nie ma lepszych zdjęć. Zdjęcie pochodzi STĄD)
Zwlekałam z relacją z uwagi na skąpa ilość zdjęć, przedstawiających moją nieskromną osobę w korzystnym ujęciu. Ale jakieś się pojawiły, wiec służę relacją.
Turniej odbywał się w sobotę oraz w niedzielę. Ja włóczyłam się po podwórcu zamkowym tylko w sobotę. Część odtwórców przyjechała jeszcze w piątek, powstał całkiem spory obóz. Pogoda była w piątek i w niedzielę.
W sobotę nie było pogody. Były za to wszystkie rodzaje deszczu, jakie tylko istnieją: od wodnego aerozolu do ulewy zacinającej poziomo. Ubrana w wełniane tkaniny nie mogłam narzekać ani na chłód, ani na wilgoć, bo wełna jest w pewnym stopniu wodoodporna. Niestety, skórzane buty, nawet najlepiej zaimpregnowane, nie są wodoodporne, tak więc przez cały dzień każdemu stąpnięciu towarzyszył chlupot.
Ale nie narzekam.
Pomimo pogody pod psem zebrało się trochę widzów oglądających rozmaite konkurencje turniejowe: a to pojedynki piesze, a to konkurencje dla konnych, a to znów turniej łuczniczy. Był też pokaz tańca dawnego z udziałem moich bliskich znajomych.
Były kramy z dobrem wszelakim, z którego to wyboru skwapliwie skorzystałam, zostawiając rzemieślnikom i kupcom sporą sumę w złocie.
Zakupiłam kubeczek z kamionki, nici jedwabne (kyaaa!!!) i len na podszewkę w kolorze prosiaczkowym.
With this post I would like to welcome on my blog foreign guests. From now on I will publish an english summary of every entry. Be my guest ^__^
Last saturday I participated in Knightly Tournament in Czersk (unfortunately, english version of Czersk Castle website isn't available). It was raining all day. Altough my dress was almost waterproof, my shoes weren’t but I can’t complain. The event was fun anyway. There were market stalls with various items, fights between knights (mounted and dismounted), tournament for archers and 15 century dance show.
I’ve bought some goods like silk threads, pink linen fabric for my purple dress lining (yay!!!) and ceramic cup (yay!).
Last saturday I participated in Knightly Tournament in Czersk (unfortunately, english version of Czersk Castle website isn't available). It was raining all day. Altough my dress was almost waterproof, my shoes weren’t but I can’t complain. The event was fun anyway. There were market stalls with various items, fights between knights (mounted and dismounted), tournament for archers and 15 century dance show.
I’ve bought some goods like silk threads, pink linen fabric for my purple dress lining (yay!!!) and ceramic cup (yay!).
niedziela, 14 czerwca 2009
Światowy dzień dziergania na drutach
Z racji Światowego dnia dziergania na drutach zmobilizowałam się i pomimo niezbyt szerokich perspektyw pogodowych, udałam się na Pole Mokotowskie. Nie znalazlam tam jednak "baby na bordowym kocu". Postanowiłam więc, skoro już się tam zjawiłam, wyciagnąc druty i się zrelaksować po sobotnich zmaganiach z błotem i wszystkimi istniejącymi odmianami deszczu.
I dobrze zrobiłam, bo jak na znak wywoławczy zaczęły się zbierać miłośniczki robótek: Rene, Myszoptica, Julita, Bietas, Brahdelt i Kalina.
Czas nam upływał miło na dłubaniu, pogoda się ucywilizowała, życie nabrało jaśniejszych barw. Różne były reakcje na taką skondensowaną dawkę drutujących pod gołym niebem.
Zjawił sie na przykład zwariowany staruszek, który zasypywał nas swym słowotokiem, dopóki nie został uprzejmie lecz stanowczo poproszony, by raczył zaprzestać.
Była też para, przygladająca sie nam w zdumieniu. Uchwyciłam tylko, jak przechodzili: "ej, ale o co w tym w ogóle chodzi?..."myśląc zapewne, że to jakiś hapening.
Zjawiła się również starowinka, która zlustrowała nasze prace i z dezaprobatą stwierdziła, że w prawo i w lewo to każdy głupi potrafi. Jedynie Rene zdobyła jej powściągliwą akceptację ("O, ta to zdolna nawet jest...") albowiem dłubała ażurową chustę z bajecznej, skądinąd, włóczki.
Spotkanie było owocne. Bietas rzuciła pomysł, by spotykać się regularnie w gronie robótkujących na ploty, wymianę doświadczeń, wspólne dłubanie. Z niecierpliwością czekam na pierwsze takie spotkanie ^__^
PS: Spaliłam sobie w słońcu dekolt i twarz. Będę pozyskiwać pergamin...
PS: Spaliłam sobie w słońcu dekolt i twarz. Będę pozyskiwać pergamin...
wtorek, 9 czerwca 2009
Wytnij se bociana
Któregoś razu podczas spaceru z szanownym małżonkiem przechodziliśmy koło szkoły, wczesnej podstawówki bądź późnego przedszkola. Jako że była sobota wieczór, budynek był opustoszały, a w klasach ciemno. I tylko na szybach widniały ozdoby wykonane przez dzieci.
Patrzę ja sobie na te ozdoby i widzę, że każda jedna jest identyczna, wszystkie są takie same.
Wycinankowe bociany. Może dzieci musiały bociany pomalować, a może już były pomalowane... Jednakowe.
Wycinankowe bociany to metoda na zdławienie kreatywności wtedy, kiedy najbardziej się ona rozwija. To ujednolicanie gustów, tworzenie przeciętnej, uśrednionej linii upodobań.
To droga, fałszywie oznaczona jako „wyrównywanie szans” czy „równy start”, ze zniwelowanymi różnicami wynikającymi ze zróżnicowania talentów, umiejętności, nakładu pracy. Easy way.
Wycinankowe bociany uczą, że efekt można osiągnąć tanim kosztem, używając gotowca. Wytwarzają poczucie zadowolenia z tej kreatywności, która w istocie jest jedynie nędznym naśladownictwem.
Pierdylion dzieci wycina pierdylion identycznych bocianów z ksiązeczki o pierdylionowym nakładzie.
Potworne.
Patrzę ja sobie na te ozdoby i widzę, że każda jedna jest identyczna, wszystkie są takie same.
Wycinankowe bociany. Może dzieci musiały bociany pomalować, a może już były pomalowane... Jednakowe.
Wycinankowe bociany to metoda na zdławienie kreatywności wtedy, kiedy najbardziej się ona rozwija. To ujednolicanie gustów, tworzenie przeciętnej, uśrednionej linii upodobań.
To droga, fałszywie oznaczona jako „wyrównywanie szans” czy „równy start”, ze zniwelowanymi różnicami wynikającymi ze zróżnicowania talentów, umiejętności, nakładu pracy. Easy way.
Wycinankowe bociany uczą, że efekt można osiągnąć tanim kosztem, używając gotowca. Wytwarzają poczucie zadowolenia z tej kreatywności, która w istocie jest jedynie nędznym naśladownictwem.
Pierdylion dzieci wycina pierdylion identycznych bocianów z ksiązeczki o pierdylionowym nakładzie.
Potworne.
poniedziałek, 8 czerwca 2009
...aaaby być na bieząco 4 - fotorelacja na specjalne życzenie
W czwartek miałam depresję szwalniczą. Robiło mi się niedobrze na widok mojej sukni spodniej, która była wówczas po prostu kilkunastoma pasmami materiału jakoś zszytymi razem. O matko! jak ja nie cierpię dłuuugich i nuuudnych szwów nośnych, zmultiplikowanych dodatkowo przez wstawienie w ustrojstwo klinów. Tak wiec w czwartek prychnęłam w stronę kącika z robótkami i położyłam się wcześniej spać.
W piątek było mi lepiej. Najwyraźniej detoks szwalniczy pomógł na tyle, by wziąć coś do ręki.... A były to druty. Ha!
Wszystko przez artykuł z knitty który podsunął mi metodę umieszczania koralików w dzianinie. A ja w pamięci miałam wciąż „Gwiadzę...” która stała się „Zupełnie Zwyczajnym Trójkątnym Szalem”. Tak wiec rozmontowałam zamknięcie oczek w (na szczęście nie zblokowanym jeszcze) szalu i zaczęłam dłubać. Nie takie to proste jest, jakby się wydawać mogło. Po całym wieczorze dłubania jestem dopiero w połowie pracy. Na szczęście, unoszona na skrzydłach wizji, nie tracę motywacji. Zobaczymy, co z tej wizji wyjdzie w realu, hehe...
(Suknia spodnia i wierzchnia, obydwie jeszcze bez rękawów:)
W piątek było mi lepiej. Najwyraźniej detoks szwalniczy pomógł na tyle, by wziąć coś do ręki.... A były to druty. Ha!
Wszystko przez artykuł z knitty który podsunął mi metodę umieszczania koralików w dzianinie. A ja w pamięci miałam wciąż „Gwiadzę...” która stała się „Zupełnie Zwyczajnym Trójkątnym Szalem”. Tak wiec rozmontowałam zamknięcie oczek w (na szczęście nie zblokowanym jeszcze) szalu i zaczęłam dłubać. Nie takie to proste jest, jakby się wydawać mogło. Po całym wieczorze dłubania jestem dopiero w połowie pracy. Na szczęście, unoszona na skrzydłach wizji, nie tracę motywacji. Zobaczymy, co z tej wizji wyjdzie w realu, hehe...
(Suknia spodnia i wierzchnia, obydwie jeszcze bez rękawów:)
Sobota i niedziela zarezerwowane zostały na szycie (w końcu w czymś muszę wystąpić w Czersku, i dobrze by było, żeby te rzeczy były chociaż z grubsza ogarnięte). Suknia wierzchnia została skrojona i zszyta, sukni spodniej przybyło dziurek na sznurowanie, zostały przeprowadzone eksperymenty mające na celu optymalnie wyglądającego umieszczenia nałęczki i podwijki na mym posępnym czerepie. Jako mężatka nie mogę przecież biegać z rozpuszczonymi włoskami. Niestety, wszystkie wypróbowane konfiguracje nadawały mi wygląd starej baby...
Chusta kwadratowa upięta na warkoczach:
Chusta owalna:
OK, w zasadzie taka jest charakterystyka tego zawoju. Nosiły go wszak kobiety dojrzałe a 27 lat to dojrzały wiek, jak na warunki średniowieczne. Niemniej jest to trudne do zaakceptowania przez współczesną babkę, która zupełnie niedawno korzystała ze zniżek dla nastolatków. Tym bardziej, że takie zawicie ma jeszcze jedną paskudną wadę: optycznie poszerza sylwetkę i sprawia, że wygląda się na niższą, niż w rzeczywistości (i ponownie, jest to trudne do zaakceptowania przez babkę, która codziennie jest bombardowana z bilbordów i gazet tzw. ideałem piękna, wysokim i szczupłym).
(Wygląd ogólny. Uwaga, strój jest w stanie surowym, przede wszystkim nie ma jeszcze rękawów, że o wykończeniu szwów nie wspomnę...)
Na deser średniowieczne guziczki, zrobione z krążków materiału:
piątek, 5 czerwca 2009
wtorek, 2 czerwca 2009
Zakalec na dzień dziecka, czyli nie wierz mężczyźnie.
Wczoraj Jola skusiła mnie babką bananową. Z ciastem tym spotkałam się dawno temu, ale przepis przepadł gdzieś po licznych przeprowadzkach, a i idea bananowca została zapomniana.
Ponieważ WIEM, że ciasto to jest pyszne, nie mogłam się oprzeć, by go nie upiec.
Przedstawiam wam zatem przepis na zakalec idealny, wręcz archetypiczny.
Do wykonania zakalca potrzebne są (niesprawdzone) modyfikacje w przepisie:
1) dwie łyżeczki proszku do pieczenia zamiast jednej łyżeczki proszku i jednej łyżeczki sody (czy to naprawde ma takie znaczenie?)
2) szklanka miodu zamiast szklanki cukru (masa wydawała mi się zbyt gęsta). Okej, może to sprawiło, że ciasto było przyciężkie...
Do wykonania zakalca potrzebne jest również bezgraniczna miłosć i zaufanie do hodowanego w domu mężczyzny:
-Ty, to ciasto to chyba dobre już jest?
-Tak? no może, rzeczywiście...
Tak szybko i spektakularnie opadającego ciasta nie widziałam nigdy. Był to widok jedyny w swym rodzaju.
PS. Ciasto i tak jest pyszne. W sobotę spróbuję je zrobić "jak porzepis przykazał"...
Edi-bk, jedwabne nieci, farbowane naturalnymi pigmentami można znaleźć tu. A turniej będzie w Czersku, w dniach 12-14 czerwca.
poniedziałek, 1 czerwca 2009
"Między klinami"
Z racji mojego zainteresowania historią zaczęłam szperać tu i ówdzie w poszukiwaniu zdjęć zabytków tekstylnych dzierganych z okresu średniowiecza. Natknęłam się na (nieocenioną) stronę ze zbiorami Victoria & Albert Museum w Londynie (ach, muszę je kiedyś zwiedzić!).
Zdjęcia są przyzwoitej jakości, takoż i opisy. Większosć eksponatów pochodzi z XIX i XX wieku, ale są też egipskie skarpetki datowane na III-V w. n. e. (!)
Polecam tę galerię, bo (zwłaszcza „późniejsze”) eksponaty są wielce inspirujące – vide koszulka dziecięca czy serwetki z Azorów.
Zdjęcia są przyzwoitej jakości, takoż i opisy. Większosć eksponatów pochodzi z XIX i XX wieku, ale są też egipskie skarpetki datowane na III-V w. n. e. (!)
Polecam tę galerię, bo (zwłaszcza „późniejsze”) eksponaty są wielce inspirujące – vide koszulka dziecięca czy serwetki z Azorów.
(zdjęcie z Victoria & Albert Museum )
Na razie tyle, jeśli chodzi o robótki na drutach.
Średniowieczne krawiectwo pochłonęło mnie bez reszty, można powiedzieć, że jestem „lost in gores”, coś jakby „między klinami”, parafrazując tytuł skądinąd doskonałego filmu.
Walczę z suknią, która nazywa się cotte simple (prosta, spodnia), ale wychodzi mi nie bardzo „simple”, z racji rozmachu w klinach właśnie. Dolna część sukni jest szyta z części, które niemal stanowią koło, będzie więc falować, falować... Taki urok gotyckich kiecek.
Zostało jeszcze 12 dni do turnieju.
Myszoptico, Kocurku, dzięki za miłe słowa. Chusta czeka na zblokowanie, ale nie wiadomo, kiedy się doczeka, bo mieszkam w jednopokojowym mieszkanku bez dywanu, tak więc do blokowania takich rzeczy nadaje sie jedynie łóżko... No chyba, że coś wymyślę...
Anonimie, jeszcze raz dziękuję za pomoc w odcyfrowaniu hiszpańskiego tekstu.
Kiwi, niewykluczone, że jakiś mały projekt udziergam. Na razie szukam zdjęć i opisów zachowanych rzeczy, wiem też, gdzie można dorwać jedwabne nici.
piątek, 29 maja 2009
...aaaby być na bieżąco 3 + zagwozdka
Ogłosiłam ostatnio przerwę robieniu na drutach z uwagi na inne, pilniejsze materie rękodzielnicze. Jak to zwykle bywa, kiedy jest coś pilnego do zrobienia, pojawia się milion spraw dużo ciekawszych od tego, co się powinno zrobić. Nie inaczej jest ze mną. Skończyłam szumnie nazwaną Gwiazdę Zaranną, która okazała się być w efekcie Zupełnie Zwyczajną Trójkątną Chustą z Wykończeniem Ażurowym. Stało się tak dlatego, że nie wplotłam koralików. Sfrajerzyłam się.
Historia banalna. Otóż, kiedy wpadłam na pomysł umieszczenia koralików w ażurowym wykończeniu, pomyślałam najpierw o nawleczeniu onych na włóczkę i umieszczaniu ich przy narzutach, aby były widoczne. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Koraliki zostały nawleczone przez mą kochającą siostrę. Zaczęłam je nawet rozmieszczać metodą opisaną wcześniej, ale dość szybko stwierdziłam, że może jednak lepiej będzie umieszczać koraliczki szydełkiem. Tak wiec uwolniłam włóczkę od koralików (kochająca siostra będzie co najmniej niepocieszona) i zaczęłam dziergać. Najpierw okazało się, że jednak nie mam odpowiednio małego szydełka (kurde), a potem, że włóczka złożona na czworo przewlekana patentem - przewlekaczką (?) nie przechodzi przez koralik (wrrr...)
Tak więc mam Zupełnie Zwyczajną...
Nic to, mam jeszcze Gwiazdę Wieczorną do skończenia.
Shipwreck płynie do przodu powolutku, jak na dryfujący wrak przystało.
Tak wiec jednak dziergam, ale-ale! Mam usprawiedliwienie!* Moje tkaniny na razie schną po dekatyzacji (czytaj: upraniu). Chociaż już dziś pewnie zabiorę się za krojenie.
A teraz zagwozdka.
Przeglądając strony o kulturze materialnej wieków średnich natrafiłam na tę stronę:
A teraz zagwozdka.Przeglądając strony o kulturze materialnej wieków średnich natrafiłam na tę stronę .
Znaleziska dowodzą, że robienie na drutach było praktykowane już w dwunastym wieku, jednak wyroby dziewiarskie nie były powszechnie wykorzystywane aż do dziewiętnastego wieku (?).
Rzucił mi się w oczy taki przykład:
opisany po hiszpańsku. Ponieważ nie „hablam” w tym języku, potrzebna mi pomoc kogoś, kto mniej więcej się orientuje, muszę się bowiem upewnić, że gęstość dzianiny to na pewno 8 oczek i 8 rzędów na cm/2 (!!!)żakard jednostronny czy dwustronny...
(Kliknij, by powiększyć. Uwaga, obraz bardzo duży)
Hm, to by tłumaczyło małą popularność
*) jednak nie do końca, bo giezło mam wykrojone, ale mi się szyć nie chce.
Historia banalna. Otóż, kiedy wpadłam na pomysł umieszczenia koralików w ażurowym wykończeniu, pomyślałam najpierw o nawleczeniu onych na włóczkę i umieszczaniu ich przy narzutach, aby były widoczne. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Koraliki zostały nawleczone przez mą kochającą siostrę. Zaczęłam je nawet rozmieszczać metodą opisaną wcześniej, ale dość szybko stwierdziłam, że może jednak lepiej będzie umieszczać koraliczki szydełkiem. Tak wiec uwolniłam włóczkę od koralików (kochająca siostra będzie co najmniej niepocieszona) i zaczęłam dziergać. Najpierw okazało się, że jednak nie mam odpowiednio małego szydełka (kurde), a potem, że włóczka złożona na czworo przewlekana patentem - przewlekaczką (?) nie przechodzi przez koralik (wrrr...)
Tak więc mam Zupełnie Zwyczajną...
Nic to, mam jeszcze Gwiazdę Wieczorną do skończenia.
Shipwreck płynie do przodu powolutku, jak na dryfujący wrak przystało.
Tak wiec jednak dziergam, ale-ale! Mam usprawiedliwienie!* Moje tkaniny na razie schną po dekatyzacji (czytaj: upraniu). Chociaż już dziś pewnie zabiorę się za krojenie.
A teraz zagwozdka.
Przeglądając strony o kulturze materialnej wieków średnich natrafiłam na tę stronę:
A teraz zagwozdka.Przeglądając strony o kulturze materialnej wieków średnich natrafiłam na tę stronę .
Znaleziska dowodzą, że robienie na drutach było praktykowane już w dwunastym wieku, jednak wyroby dziewiarskie nie były powszechnie wykorzystywane aż do dziewiętnastego wieku (?).
Rzucił mi się w oczy taki przykład:
opisany po hiszpańsku. Ponieważ nie „hablam” w tym języku, potrzebna mi pomoc kogoś, kto mniej więcej się orientuje, muszę się bowiem upewnić, że gęstość dzianiny to na pewno 8 oczek i 8 rzędów na cm/2 (!!!)żakard jednostronny czy dwustronny...
(Kliknij, by powiększyć. Uwaga, obraz bardzo duży)
Hm, to by tłumaczyło małą popularność
*) jednak nie do końca, bo giezło mam wykrojone, ale mi się szyć nie chce.
wtorek, 26 maja 2009
Miejsce, do którego zawsze wracam - Mazury
Zapiątek upływał mi posród mazurskich łąk i lasów. Od kiedy dorobiłam się (ok, pożyczyłam, bez określonego terminu zwrotu) aparatu, trzaskam okolice jak popadnie, a potem wybieram, bezlitośnie selekcjonując, najciekawsze lub najlepiej oddające nastrój fotki.
Wprawdzie spędziłam w owych lasach i pośród łąk półtora dnia, kilkadziesiat fot udało się pstryknąć. Oto foto(reportaż).
Głównym celem zatargania aparatu do lasu było obfotografowanie rozmaitych megalitycznych (raczej) obiektów, rozmieszczonych gęsto po Puszczy, takich jak na przykład spore kamienie z niezidentyfikowanymi dziurkami (wgłębieniami). Ktoś ma pomysł, jak takie zagłębienia mogły powstać?
Wprawdzie spędziłam w owych lasach i pośród łąk półtora dnia, kilkadziesiat fot udało się pstryknąć. Oto foto(reportaż).
Głównym celem zatargania aparatu do lasu było obfotografowanie rozmaitych megalitycznych (raczej) obiektów, rozmieszczonych gęsto po Puszczy, takich jak na przykład spore kamienie z niezidentyfikowanymi dziurkami (wgłębieniami). Ktoś ma pomysł, jak takie zagłębienia mogły powstać?
W mojej Puszczy można także spotkać kamienne kręgi, wprawdzie nieco zdemolowane przez zwykła gospodarkę leśną, ale zawsze. Kręgi objawiają się w postaci niewielkich wałów usypanych z większych i mniejszych kamieni. Przedstawiam najbardziej fotogeniczny fragment kręgu o srednicy ok 35 metrów (na oko):
Są też zupełnie zwyczajne głazy narzutowe:
W trakcie wędrówek przez lasy i łąki spotyka sie takie przjazne stworzenia jak kozły. Ten najwyraźniej mówi: me-ee-eee....
wyjazd na Mazury nie stanowił dyspensy od robienia na drutach. Gwiazda Zaranna jest niemal skończona, Gwiazda wieczorna udziabana w 1/3.
Shipwreck posunął się do przodu o jeden rządek (przypominam, że to 580 oczek), który przybył w sobotę, między 6.00 a 6.30 rano (zanim ruszyłam na Mazury, w oczekiwaniu na siostrę).
Serdecznie dziękuję za liczne i treściwe komentarze na temat publicznego dziergania - ten temat jeszcze wróci, bo jest ciekawy i ważny.
Jednocześnie muszę zapowiedzieć wstrzymanie wszelkiego drutowania do 12 czerwca. Do tego czasu ręce me będą zajęte igła i wełnami lub lnami, bo mam kurcze dwie kiece do uszycia, a jestem w proszku.
Czwórki nieuczesane
Ustrzeliły mnie Kiwi i Fiubździu...
miejsca w których mieszkałam:
1. dom rodzinny
2. akademik
3. nowy dom rodzinny
miejsca do których lubię wracać:
1. Mazury
2. Nadbużański Park Krajobrazowy
3. Mierzeja Wiślana
4. Warszawa
ulubione potrawy:
1. sajgonki (i mnóstwo innych orientalnych dań)
2. ciasto kruche z migdałami i dżemem morelowym, ze śmietaną, zrobione przeze mnie
3. spaghetti w ogólności a w szczególności carbonara
4. wigilijna zupa grzybowa mojej mamy
potrawy, których nie znoszę:
1. gołąbki
2. sosy śmietanowe do mięsa
3. wszystkich dań z BRUKSELKĄ w składzie
4. kożuch na mleku
pasje, hobby:
1. spanie i jedzenie
2. robótki ręczne
3. malowanie
4. spacery po lesie
miejsca, które zwiedziłabym, gdybym miała okazję:
1. Hokkaido! i Kyoto za jednym zamachem
2. płaskowyż peruwiański
3. Portugalia
4. wszystkie muzea w Londynie
seriale, programy, które lubię:
1. od wielu lat nie mam telewizora i nawet nie wiem, co leci...
miejsca pracy:
1. administracja publiczna
rzeczy, które chciałabyś zrobić, przeżyć:
1. Zamieszkać w dużym domu na wsi (środkiem przychodu mogłaby być agroturystyka). Gospodarstwo musiałoby być koniecznie wyposażone w pasiekę i piwniczkę na miody pitne i naleweczki, obórkę dla owiec, kurnik, warzywniak przydomowy i wielkie łąki.
2. zwiedzić różne miejsca na świecie,
3. móc zajmować się wyłącznie robótkami i innym rękodziełem,
ulubione filmy:
1. Gosfod Park
2. Osobliwości rosyjskiego polowania
3. wszystko Kurosawy
4. wszystko Quentina Tarantino
ulubieni wykonawcy:
1. Jimi Hendrix, The Doors, Pink Floyd, The Beatles i całe stado innych rokowców z lat 60 i 70
2. muza „vintage”, pierwszy jazz, początki rocka i rythm and bluesa, blues
3. wszystko Kasi Nosowskiej i Hey
4. wiele z utworów Kazika Staszewskiego
rzeczy, które robię po wejściu na internet:
1. zaglądam na mojego bloga
2. zaglądam na inne blogi
3. zaglądam na ravelry...
4. sprawdzam pocztę
Nie strzelam...
miejsca w których mieszkałam:
1. dom rodzinny
2. akademik
3. nowy dom rodzinny
miejsca do których lubię wracać:
1. Mazury
2. Nadbużański Park Krajobrazowy
3. Mierzeja Wiślana
4. Warszawa
ulubione potrawy:
1. sajgonki (i mnóstwo innych orientalnych dań)
2. ciasto kruche z migdałami i dżemem morelowym, ze śmietaną, zrobione przeze mnie
3. spaghetti w ogólności a w szczególności carbonara
4. wigilijna zupa grzybowa mojej mamy
potrawy, których nie znoszę:
1. gołąbki
2. sosy śmietanowe do mięsa
3. wszystkich dań z BRUKSELKĄ w składzie
4. kożuch na mleku
pasje, hobby:
1. spanie i jedzenie
2. robótki ręczne
3. malowanie
4. spacery po lesie
miejsca, które zwiedziłabym, gdybym miała okazję:
1. Hokkaido! i Kyoto za jednym zamachem
2. płaskowyż peruwiański
3. Portugalia
4. wszystkie muzea w Londynie
seriale, programy, które lubię:
1. od wielu lat nie mam telewizora i nawet nie wiem, co leci...
miejsca pracy:
1. administracja publiczna
rzeczy, które chciałabyś zrobić, przeżyć:
1. Zamieszkać w dużym domu na wsi (środkiem przychodu mogłaby być agroturystyka). Gospodarstwo musiałoby być koniecznie wyposażone w pasiekę i piwniczkę na miody pitne i naleweczki, obórkę dla owiec, kurnik, warzywniak przydomowy i wielkie łąki.
2. zwiedzić różne miejsca na świecie,
3. móc zajmować się wyłącznie robótkami i innym rękodziełem,
ulubione filmy:
1. Gosfod Park
2. Osobliwości rosyjskiego polowania
3. wszystko Kurosawy
4. wszystko Quentina Tarantino
ulubieni wykonawcy:
1. Jimi Hendrix, The Doors, Pink Floyd, The Beatles i całe stado innych rokowców z lat 60 i 70
2. muza „vintage”, pierwszy jazz, początki rocka i rythm and bluesa, blues
3. wszystko Kasi Nosowskiej i Hey
4. wiele z utworów Kazika Staszewskiego
rzeczy, które robię po wejściu na internet:
1. zaglądam na mojego bloga
2. zaglądam na inne blogi
3. zaglądam na ravelry...
4. sprawdzam pocztę
Nie strzelam...
piątek, 22 maja 2009
Czas bez robienia na drutach to czas stracony
Buszowanie po stronie Yarnover przyniosło niezłe żniwo. Znalazłam kilka fantastycznych szali oraz wzór, który idealnie „wstrzelił się” w moje zapasy. Chodzi o „szal-jednomotkowiec”, do zrobienia którego wykorzystuje się włóczkę o długości 270 jardów, czyli circa 250 metrów. A ja akurat mam dwa motki po 270 metrów, całkiem do rzeczy włókno z moherem i wełną (po 20% + 60% akrylu), w eleganckim kolorze szarym. Mam też koraliki jasne oraz ciemne, dobrze współgrające z kolorem i fakturą włóczki. Wymyśliłam sobie, że zrobię bliźniaczy projekt, a właściwie siostrzany. Coś a la Gwiazda Wieczorna i Gwiazda Zaranna (no proszę, przy okazji pisania wymyśliła mi się nazwa, ależ jesteśmy kreatywni, mwahahaha :> ).
Uwaga, w związku z licznymi prośbami o podanie recepty na jednomotkowca podaję link do wzoru (wersja angielskojęzyczna):
http://www.knittersreview.com/article_yarn.asp?article=/review/profile/070412_a.asp
Uwaga, w związku z licznymi prośbami o podanie recepty na jednomotkowca podaję link do wzoru (wersja angielskojęzyczna):
http://www.knittersreview.com/article_yarn.asp?article=/review/profile/070412_a.asp
Wzór, o którym mowa, jest w istocie przepisem na każdy szal trójkątny. Wykłada „jak chłop krowie na rowie” na czym polega idea takiego szala i jest punktem wyjściowym właściwie dla każdego innego, dowolnego wzoru wpisanego w trójkąt.
Tak więc, skoro znalazłam wzór i wszystko miałam pod ręką, machnęłam już część. Muszę wyznać, że początkowe rzędy robiły się szybko i przyjemnie, ale w miarę przybywania oczek zaczęłam się trochę nudzić, bo to dżersej, coraz więcej dżerseju. Na razie ubyło pól motka (opierniczam się trochę).
Tak więc, skoro znalazłam wzór i wszystko miałam pod ręką, machnęłam już część. Muszę wyznać, że początkowe rzędy robiły się szybko i przyjemnie, ale w miarę przybywania oczek zaczęłam się trochę nudzić, bo to dżersej, coraz więcej dżerseju. Na razie ubyło pól motka (opierniczam się trochę).
A tak poza tym...
Wczoraj zrobiłam eksperyment na znajomych i ludziach w pubie. Przytargałam na spotkanie przy piwku swój szary szal (Gwiazdę Niezindywidualizowaną) i zaczęłam dziergać w najlepsze (oczywiście, dopóki nie zaczęły mi wychodzić koślawe oczka, hehe...). Znajomi, początkowo zdumieni, stwierdzili jednak, że zawsze byłam jakaś inna (że co? jakoś się nie czuję inaczej), i zaakceptowali dziergaczkę w swym gronie. Tak więc dłubałam sobie w najlepsze, pochłonięta tak rozmową jak i przerabianiem rządków, wiec niestety nie zanotowałam reakcji otoczenia pubowego. Szkoda. Innym razem nacieszę swoje oczy reakcjami ludzi.
Wynik eksperymentu wcale nie był taki oczywisty. Jakiś czas temu wykonałam podobny manewr na gronie bliższych ludzi i byłam zdumiona efektem. Moja własna, osobista siostra niemal się obraziła, kiedy podczas małego party urodzinowego (nie jej) ciągnęłam rządek za rządkiem. Stwierdziła bowiem, że skoro jestem zajęta dzierganiem, nie poświęcam pełnej uwagi otoczeniu a więc lekceważę je, co może wywołać urazę.
Może i miała trochę racji. A może tylko wyolbrzymiała.
Moje zdumienie było spowodowane jeszcze czymś innym. Mam wśród przyjaciół osobę, która bardzo aktywnie działa w odtwórstwie historycznym. Jest to osoba bardzo zdolna i przez to zajęta. Zajmuje się pasamonictwem, czyli wytwarzaniem sznureczków w rozmaitych technikach i innymi drobnymi tekstyliami. Osoba ta wykorzystuje każdą wolą chwilę na dłubanie – a to na lucecie, a to ściegiem igłowym (naalbinding), a to szyciem drobiazgów. Tak więc, ponieważ w moim najbliższym otoczeniu zajmowanie się takimi drobnymi robótkami było zupełnie naturalne, byłam tym bardziej zdumiona ostrą reakcją mojej siostry.
Stąd wypływają pytania:
Czy robienie na drutach w towarzystwie rzeczywiście jest faux pas?
Dlaczego niektórzy tak uważają?
Dlaczego niektóre dziergaczki wstydzą się zajmować robótkami w towarzystwie, czy wręcz przyznawać się, że coś tam dłubią?
Mamy więc materiał na pracę magisterską z dziedziny socjologii. Bierze się ktoś za to?
Wczoraj zrobiłam eksperyment na znajomych i ludziach w pubie. Przytargałam na spotkanie przy piwku swój szary szal (Gwiazdę Niezindywidualizowaną) i zaczęłam dziergać w najlepsze (oczywiście, dopóki nie zaczęły mi wychodzić koślawe oczka, hehe...). Znajomi, początkowo zdumieni, stwierdzili jednak, że zawsze byłam jakaś inna (że co? jakoś się nie czuję inaczej), i zaakceptowali dziergaczkę w swym gronie. Tak więc dłubałam sobie w najlepsze, pochłonięta tak rozmową jak i przerabianiem rządków, wiec niestety nie zanotowałam reakcji otoczenia pubowego. Szkoda. Innym razem nacieszę swoje oczy reakcjami ludzi.
Wynik eksperymentu wcale nie był taki oczywisty. Jakiś czas temu wykonałam podobny manewr na gronie bliższych ludzi i byłam zdumiona efektem. Moja własna, osobista siostra niemal się obraziła, kiedy podczas małego party urodzinowego (nie jej) ciągnęłam rządek za rządkiem. Stwierdziła bowiem, że skoro jestem zajęta dzierganiem, nie poświęcam pełnej uwagi otoczeniu a więc lekceważę je, co może wywołać urazę.
Może i miała trochę racji. A może tylko wyolbrzymiała.
Moje zdumienie było spowodowane jeszcze czymś innym. Mam wśród przyjaciół osobę, która bardzo aktywnie działa w odtwórstwie historycznym. Jest to osoba bardzo zdolna i przez to zajęta. Zajmuje się pasamonictwem, czyli wytwarzaniem sznureczków w rozmaitych technikach i innymi drobnymi tekstyliami. Osoba ta wykorzystuje każdą wolą chwilę na dłubanie – a to na lucecie, a to ściegiem igłowym (naalbinding), a to szyciem drobiazgów. Tak więc, ponieważ w moim najbliższym otoczeniu zajmowanie się takimi drobnymi robótkami było zupełnie naturalne, byłam tym bardziej zdumiona ostrą reakcją mojej siostry.
Stąd wypływają pytania:
Czy robienie na drutach w towarzystwie rzeczywiście jest faux pas?
Dlaczego niektórzy tak uważają?
Dlaczego niektóre dziergaczki wstydzą się zajmować robótkami w towarzystwie, czy wręcz przyznawać się, że coś tam dłubią?
Mamy więc materiał na pracę magisterską z dziedziny socjologii. Bierze się ktoś za to?
Lucyno, jeżeli będziesz miała problem z anglojęzycznym wzorem, służę pomocą. Wprawdzie nie jestem jakimś anglistycznym orłem, ale "ogarniam". Wal jak w dym.
PS, niestety, po fińsku nie umiem ;]
wtorek, 19 maja 2009
Za mało czasu, za dużo wzorów...
Pod tym hasłem upływa mi dzień dzisiejszy.
Muszę się podzielić straszną informacją. Znalazłam straszną stronę, ze straszną ilością linków do darmowych zwiewnych ażurowych szali...
http://www.yarnover.net/web/patterns/shawls.html
Jedynym problemem w wydzierganiu tego wszystkiego może okazać się nieznajomość języków obcych (na przykład fińskiego), no i życia może nie starczyć.
Shipwreck za to jest dzielnie i z zacięciem dziergany, oczywiście na raty, w związku z koniecznością opanowania koralików. Opracowałam nowy system przesuwania ich po włóczce, który pozwala na krótsze przerwy w dzierganiu. Napina się włóczkę po przekątnej pokoju i biega w te i nazad, przesuwając te diabelne paciorki.
Może i operacja wygląda głupio, ale jest skuteczna. Oszczędza wielu klątw nad plączącą się nicią a także wspomaga proces odchudzania (bo nie tylko łapami się wymachuje, jak przy metodzie siedzącej-stacjonarnej, ale także i nogami).
Tak więc wkrótce zapewne ukaże się wam w nowym wcieleniu, chudsza o dwa numery i z wystrzałowym szalem.
Brahdelt, ostateczny kolor tego szala wciaż jest tematem rozważań. Jest to ciemne bordo, czyli kolor nie bardzo do mnie pasujący. Marzę o czymś w chłodniejszej tonacji, o fioletach. Jednakże obecny kolor dobrze zgrywa się z koralikami. Mam jeszcze wiele rzędów do przerobienia i wiele czasu na przemyślenia...
Kiwi, dzięki za doping. Przydaje sie w chwilach zwątpienia...
Persjanko, Edi-BK, również dzieki za dopingowanie. A propos fajnego moherku, to rozejrzawszy sie po sieci stwierdziłam, że trochę przepłaciłam za tę włóczkę, a po wtóre, że nie mam szans na zdobycie większej ilości... Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powstrzyma mnie to przed zakupami, przynajmniej przez jakiś czas, znalazłam bowiem wzór idealnie pasujacy do tej włóczki i jednocześnie do zapasów koralikowych. Ale to projekt chyba na przyszły miesiąc...
Muszę się podzielić straszną informacją. Znalazłam straszną stronę, ze straszną ilością linków do darmowych zwiewnych ażurowych szali...
http://www.yarnover.net/web/patterns/shawls.html
Jedynym problemem w wydzierganiu tego wszystkiego może okazać się nieznajomość języków obcych (na przykład fińskiego), no i życia może nie starczyć.
Shipwreck za to jest dzielnie i z zacięciem dziergany, oczywiście na raty, w związku z koniecznością opanowania koralików. Opracowałam nowy system przesuwania ich po włóczce, który pozwala na krótsze przerwy w dzierganiu. Napina się włóczkę po przekątnej pokoju i biega w te i nazad, przesuwając te diabelne paciorki.
Może i operacja wygląda głupio, ale jest skuteczna. Oszczędza wielu klątw nad plączącą się nicią a także wspomaga proces odchudzania (bo nie tylko łapami się wymachuje, jak przy metodzie siedzącej-stacjonarnej, ale także i nogami).
Tak więc wkrótce zapewne ukaże się wam w nowym wcieleniu, chudsza o dwa numery i z wystrzałowym szalem.
Brahdelt, ostateczny kolor tego szala wciaż jest tematem rozważań. Jest to ciemne bordo, czyli kolor nie bardzo do mnie pasujący. Marzę o czymś w chłodniejszej tonacji, o fioletach. Jednakże obecny kolor dobrze zgrywa się z koralikami. Mam jeszcze wiele rzędów do przerobienia i wiele czasu na przemyślenia...
Kiwi, dzięki za doping. Przydaje sie w chwilach zwątpienia...
Persjanko, Edi-BK, również dzieki za dopingowanie. A propos fajnego moherku, to rozejrzawszy sie po sieci stwierdziłam, że trochę przepłaciłam za tę włóczkę, a po wtóre, że nie mam szans na zdobycie większej ilości... Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Powstrzyma mnie to przed zakupami, przynajmniej przez jakiś czas, znalazłam bowiem wzór idealnie pasujacy do tej włóczki i jednocześnie do zapasów koralikowych. Ale to projekt chyba na przyszły miesiąc...
poniedziałek, 18 maja 2009
Nowy tydzień, nowe etapy...
Dzisiejszy post będzie raczej fotograficzny, bo wciąż dochodzę do siebie po zapiątku.
Ma być o nowych etapach, więc proszę bardzo. Pomimo licznych innych absorbujacych zajeć zawsze znajdzie się chwila na przerobienie choćby kilku oczek. Tak więc wrak statku objawia się moim ( a teraz i waszym ) oczom w coraz bardziej konkretnym kształcie.
Dzierganie z włókna dziewiarskiego ma swoje zalety oraz wady. Zdecydowaną wadą jest ciężar i rozmiar szpuli, co powoduje, że nie można robótki ze sobą ciągać po srodkach komunikacji, ani tym bardziej nie da się jej ukryć pod biurkiem w pracy.
Ale można też właczyć pozytywne myślenie i stwierdzic, że taka wielka szpula wełny z pewnością nigdy się nie skończy, a już z pewnoscią nie przed końcem robótki. Więc sobie człowiek dzierga w ogólnym poczuciu bezpieczństwa, podbudowanym dodatkowo perspektywą, że nie będzie trzeba wplatać końcówek, że można z jednego kawałka...
Dupa, że tak powiem.
W piątek z najwyższym zdumieniem odkryłam w przędzy dziewiarskiej supeł. Hę?!
Ale nie było to zdarzenie mogące odciagnąć mnie od dalszego dziergania. Skończyłam etap z liśćmi i skończyła się, proszę państwa, ośla łączka. Zaczął się hardkor.
W przepisie na szal uwzględniono bowiem wplatanie koralików. Kiedy zabierałam się za dzierganie projektu, pomyślałam, że to w sumie nic takiego. Trochę będzie upierdliwości przy przesuwaniu metra koraliów, ale czego to nasze matki i babki nie przeżyły, nie będę sie rozczulać nad sobą. Na zdjęciu powyżej są koraliki o większej średnicy.
Tak.
Nawlekłam metr tych mikroskopijnych. Bo mi większe zbyt topornie wyglądały.
Jak łatwo się domyślić, małe koraliki przesuwa się po włóczce dużo trudniej, niż duże.
Przy okazji pragnę wyrazić wdzięczność Ogarniętej Włóczkomanią, która przez swój post o niekonwencjonalnym wykorzystaniu rozmaitych przedmiotów natchnęła mnie rozwiazaniem mojego problemu:
Tempo dziergania spadło, ale się nie poddaje. W ogóle jakieś dziwne ciśnienie mam na ten projekt. Ciekawa jestem, jak wyjdzie...
W nowy etap weszła knajpa, która wprawdzie nie jest jeszcze oficjalnie czynna, ale, z uwagi na stan techniczny może już pełnić niektóre funkcje (np. zaplecza dla wydarzeń kulturalnych).
Przedstawiam zdjęcia jeszcze z etapu remontowego, bo w sobotę nie miałam ani czasu, ani siły, by jakąś zgrabną fotografię sporządzić.
Oprawianie plakatów...
Ma być o nowych etapach, więc proszę bardzo. Pomimo licznych innych absorbujacych zajeć zawsze znajdzie się chwila na przerobienie choćby kilku oczek. Tak więc wrak statku objawia się moim ( a teraz i waszym ) oczom w coraz bardziej konkretnym kształcie.
Dzierganie z włókna dziewiarskiego ma swoje zalety oraz wady. Zdecydowaną wadą jest ciężar i rozmiar szpuli, co powoduje, że nie można robótki ze sobą ciągać po srodkach komunikacji, ani tym bardziej nie da się jej ukryć pod biurkiem w pracy.
Ale można też właczyć pozytywne myślenie i stwierdzic, że taka wielka szpula wełny z pewnością nigdy się nie skończy, a już z pewnoscią nie przed końcem robótki. Więc sobie człowiek dzierga w ogólnym poczuciu bezpieczństwa, podbudowanym dodatkowo perspektywą, że nie będzie trzeba wplatać końcówek, że można z jednego kawałka...
Dupa, że tak powiem.
W piątek z najwyższym zdumieniem odkryłam w przędzy dziewiarskiej supeł. Hę?!
Ale nie było to zdarzenie mogące odciagnąć mnie od dalszego dziergania. Skończyłam etap z liśćmi i skończyła się, proszę państwa, ośla łączka. Zaczął się hardkor.
W przepisie na szal uwzględniono bowiem wplatanie koralików. Kiedy zabierałam się za dzierganie projektu, pomyślałam, że to w sumie nic takiego. Trochę będzie upierdliwości przy przesuwaniu metra koraliów, ale czego to nasze matki i babki nie przeżyły, nie będę sie rozczulać nad sobą. Na zdjęciu powyżej są koraliki o większej średnicy.
Tak.
Nawlekłam metr tych mikroskopijnych. Bo mi większe zbyt topornie wyglądały.
Jak łatwo się domyślić, małe koraliki przesuwa się po włóczce dużo trudniej, niż duże.
Przy okazji pragnę wyrazić wdzięczność Ogarniętej Włóczkomanią, która przez swój post o niekonwencjonalnym wykorzystaniu rozmaitych przedmiotów natchnęła mnie rozwiazaniem mojego problemu:
Tempo dziergania spadło, ale się nie poddaje. W ogóle jakieś dziwne ciśnienie mam na ten projekt. Ciekawa jestem, jak wyjdzie...
W nowy etap weszła knajpa, która wprawdzie nie jest jeszcze oficjalnie czynna, ale, z uwagi na stan techniczny może już pełnić niektóre funkcje (np. zaplecza dla wydarzeń kulturalnych).
Przedstawiam zdjęcia jeszcze z etapu remontowego, bo w sobotę nie miałam ani czasu, ani siły, by jakąś zgrabną fotografię sporządzić.
Ostatnie sprzątanie...
Oprawianie plakatów...
Persjanko, jestem aktywna, póki mogę. Moja praca nie jest bardzo wyczerpująca, dzieci się jeszcze nie dorobiłam i chyba nie jestem typową gospodynią domową (zdarza mi się olewać niektóre "obowiązki", jak na przykłąd gotowanie czy sprzątanie). Stąd mam wiecej czasu na takie właśnie różne "zajęcia w podgrupach".
Edi-BK, oto fotka włóczki mało znanego polskiego producenta. Jakieś 270 m na motek.
Z przeznaczeniem na zwiewny szal (już teraz wiem, że z koralikami, bo przy okazji bordowego ustrojstwa zakupiłam ogromne ilości koralików...)
Subskrybuj:
Posty (Atom)